Wrótka za Kaplicami
Trzeba przyznać, że połakomiliśmy się na cios wymierzony w Wielką Koronę Tatr. Po nierównej walce, oddaliśmy jednak walkowera na Wrótkach za Kaplicami. Pewnie wiele osób zastanawia się gdzie to w ogóle jest. Miejsce, w którym zapadła decyzja o naszym wycofie należy do Zimnowodzkiej Grani, znajdującej się w Słowackich Tatrach Wysokich. Wyjeżdżając z domu, nieśmiało mieliśmy wtedy na uwadze Pośrednią Grań.
Po 4 nad ranem wyruszyliśmy z dobrze znanego nam już parkingu w Starym Smokovcu. Po chwili zauważyliśmy podjeżdżający po nas kolejny samochód z ekipą, która również jak my pragnęła wykorzystać zapowiadaną piękną pogodę w Tatrach. Dojście do Hrebienoka zajęło nam niespełna 40 minut.
Ponownie wita nas wschód słońca na Hrebienoku.
Na rozwidleniu szlaków zdecydowaliśmy, że podejście na Rywocińską Przełęcz wymordujemy od strony Doliny Małej Zimnej Wody - dla mojego upewnienia - nie bez powodu tak właśnie nazwanej. Już stojąc w obrębie strumienia moje dłonie były lodowate, a przedostanie się na drugi jego brzeg wiązało się z zamoczeniem gir. Bezpośredni kontakt z potokiem oznaczałby dla mnie dyskomfortową masakrę. Cierpiałabym ból pewnie przez kilka godzin, zanim nogi i ręce doszłyby do siebie. Przy nagłym obniżeniu temperatury, zwłaszcza moje dłonie nie radzą sobie z takimi warunkami. Jak na razie jedynym dla mnie, dobrym patentem na ich ogrzanie jest ciepło ulokowane pod pachami górskiego partnera :D
Marcin dał za wygraną z szukaniem wystających kamieni i ostatecznie na bosaka przekroczył potok. Będąc już na trawce ujrzałam jego wykrzywioną minę. Widok niezbyt mnie zmobilizował by się przełamać. Moje przerażenie w oczach dostrzegł w końcu Damian, który pomimo, że sam przeszedł strumień krętą drogą po wystających kamieniach, zamoczył nogi i przeniósł mnie na barana. Kontakt z lodowatą wodą miał jedynie czubek mojego buta. Mogłoby się wydawać, że ten etap naszej drogi będzie jedynym pokonanym w tak wolnym tempie. Zabawa jednak dopiero zaczynała się rozkręcać. Przedarcie się przez prawie dwu metrową kosodrzewinę, spowodowało, że znowu ubyło nam sporo czasu, a także i sił. Wydostaliśmy się w końcu na trawiaste pole w towarzystwie przypiekającego już nas słońca. Daliśmy sobie chwilę na regenerację.
By dostać się do żlebu wyprowadzającego na Rywocińską Przełęcz, przetrawersowaliśmy parędziesiąt metrów po trawce i kamieniach. Żlebik wydawał się krótki oraz przyjemny - i taki właśnie był. Na wspomnianej przełęczy, ukazał nam się widok na Staroleśną Dolinę z okazałym Sławkowskim - szczyt który z niewyjaśnionych przyczyn udało się nam zdobyć niecałe dwa miesiące temu - jeszcze w warunkach czysto zimowych.
By dostać się do żlebu wyprowadzającego na Rywocińską Przełęcz, przetrawersowaliśmy parędziesiąt metrów po trawce i kamieniach. Żlebik wydawał się krótki oraz przyjemny - i taki właśnie był. Na wspomnianej przełęczy, ukazał nam się widok na Staroleśną Dolinę z okazałym Sławkowskim - szczyt który z niewyjaśnionych przyczyn udało się nam zdobyć niecałe dwa miesiące temu - jeszcze w warunkach czysto zimowych.
Fragment Rywocińskiej Czuby.
Na Rywocińskiej Przełęczy ukazała się nam także wydeptana ścieżka przedzielająca kosodrzewinkę. Ewidentnie było widać, że ten fragment grani jest uczęszczany - gałęzie iglastych drzewek były w mechaniczny sposób poucinane. Trochę nas to podbudowało, gdyż dzięki temu mieliśmy klarowną sytuację w jaki sposób przejść następny etap.
Gdzieś przed Skrajną Dziadowską Przełęczą.
Sławkowski Szczyt z widocznym Jamińskim Żlebem.
Nie zależało nam na pokonaniu głównej linii Zimnowodzkiej Grani. Stąd nasza trasa na przemiennie trawersowała raz to północną stroną, raz południową. Kilka razy na naszej drodze spotkaliśmy także kamienne kopczyki. Ściśle jednak się ich nie trzymaliśmy, bo po prostu się "urywały". Kozice górskie natomiast chciały pozostać anonimowe i nie dały się sfotografować.
Dziadowski Przechód.
Trawers pod Kościołami prowadził urwanymi płytami kamiennymi. Wierzchołki Kościołów mają wycenę IV. Wyrzeźbione ściany przez naturę podziwialiśmy jednak z dołu, które przysłaniały m.in Pośrednią Grań.
Na kamiennym zwalisku pod Kościołami.
Mały Kościół.
Marcin łapie koncentrację.
Imponująca ściana Wielkiego Kościoła.
Po ominięciu Wielkiego Kościoła, znaleźliśmy się w ślepym zaułku. Naszą dotychczasową trasę przecinał żleb, który wylany był jeszcze śniegiem. Zejście do niego i przetrawersowanie było z naszej pozycji niemożliwe. Chodzenie po śniegu, także nie należałoby do bezpiecznych. Zapewne dłuższe studiowanie wydrukowanych zdjęć i opisów, a także lepsze poznanie otaczającego terenu doprowadziłyby nas na drugą stronę. Stwierdziliśmy, że pokonywanie jeszcze 400 metrów przewyższenia przy braku gwarancji co do prostoty i jasności dalszej trasy jest średniego polotu pomysłem.
Poniżej Wrótek za Kaplicami spotkaliśmy mniej nieśmiałą kozicę górską z małym. Zapozowała do kilku ujęć po czym zbiegła w dół żlebu.
Zapadła decyzja o wycofie. Zbierało nam się trochę na mdłości o powrocie tą samą trasą. Nie mieliśmy jednak wyboru. Wychodzące okoliczne żleby z początku wydawały się przyjaźnie, jednak nie wiedzieliśmy jak mogą wyglądać później. Poza tym telefon do Łukasza (z którym ostatnio jakoś tatrzańsko nam nie po drodze) upewnił nas, że jedyne pewne zejścia do jakiejkolwiek doliny znajdują się na Rywocińskiej Przełęczy. W ciszy i skupieniu zawróciliśmy na pięcie. Nie musieliśmy nawet rozmawiać o tym, co w danym momencie nas trapiło - bo były to tylko dwie trudności, które mieliśmy na pewno do pokonania.
Z porywistym potokiem i kosodrzewiną prowadziliśmy mocno nierówną walkę po stronie Doliny Staroleśnej. W przypływie wkurzenia na ciężkie warunki Marcin wyrwał do przodu. W gąszczu wysokich, iglastych drzewek zniknął nam z pola widzenia. Jak się później okazało z początku podążaliśmy za jego śladami, później jednak odbiliśmy za mocno w prawo, mając nadzieję, że szybciej dostaniemy się do lasu. Zejście dłużyło się niemiłosiernie. Z Marcinem kontakt się ponowił, gdy dotarliśmy do brzegów potoku. Było już wtedy kompletnie ciemno. W wysłanym do mnie sms'ie otrzymałam informację, że stoi na drewnianym mostku przy szlaku i miga w naszym kierunku światłem z czołówki. Pojawił się we mnie przypływ energii. Damiana zostawiłam w tyle. Jeszcze kilkadziesiąt minut wcześniej przeżywając chwile słabości i nerwówki. Rwałam niczym towarzyszący mi potok, z jakąś dziwną myślą, że jak ujrzę migające światło, to będzie koniec naszej mordęgi. Dotrzemy do mety i zwyciężymy. Gdy po około 30 minutach pojawiło się wymarzone światło, przez głowę przeszła mi głupia myśl: pewnie takiego widoku doświadczają ludzie przeżywający śmierć kliniczną...
Piękna Koziczka. Na Miedzianem tez czeto można je spotkać. :)
OdpowiedzUsuńPięknie :)!.
OdpowiedzUsuńPiękne zdjęcia
OdpowiedzUsuńpozdrawiam! :)
Wow, przenoszenie przez strumyk to dopiero poświęcenie... Gratuluję wyprawy i trochę zazdroszczę... ;)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam serdecznie,
Sol/Monique
PS. Polecam mały PODWÓJNY turystyczny KONKURS u mnie :)