Podobno w każdym z nas drzemie dziecko. Mądrzy ludzie mówią, że wieku nie określa metryka, lecz stan umysłu. Akuratnie bliska data 1 czerwca bardzo poprawiła mi humor. Wystarczyło tylko w piątek usłyszeć magiczne zaklęcie wypowiedziane przez Damiana - "Jedziemy w Tatry", a mój skłębiony nerw o nazwie "szara rzeczywistość", który popsuł mi pół tygodnia odszedł natychmiastowo w eterową niepamięć. Prawda, jak to dziecku niewiele potrzeba? Rozrywanie opakowania, w którym jest wymarzony prezent zawsze powoduje wyrzut endorfin i dziwnego podniecenia, ale co w przypadku gdy prezentem jest jakiś tatrzański szczyt? Jak to wtedy wygląda? Kolorowe opakowanie stanowi ponad 1000km przejechanej drogi za kółkiem, dwie nieprzespane noce i pęcherze na stopach.
niedziela, 31 maja 2014
Do Zakopanego zajechaliśmy standardowo w środku nocy. Przed wyjściem w góry, chcieliśmy mimo wszystko rozprostować trochę kręgosłupy i przymknąć na chwilę patrzałki. Otworzyliśmy sobie bramę wjazdową na czyjąś posesję, bo podobno pod adresem wklepanym w GPS'a miało być pole namiotowe. Faktycznie, kawałek trawy z jednym namiotem przekonał nas, że jesteśmy we właściwym miejscu. Szybko rozłożyliśmy nasze poliestrowe schrony i nastawiliśmy budziki na 6 rano. Prognozy pogody na różnych portalach internetowych czy w telewizji, znacznie się między sobą różniły. Na jednych zapowiadali całkiem przyjemny dzień, znowu na innych raczej totalną kichę. Ja przez całą noc nie mogłam spać, za to główkowałam, w jaki rejon Tatr będzie najlepiej się wybrać mając na uwadze dwie pogodowe opcje. Pomysł pojawił się tuż przed wyczołganiem się z namiotu. Podsunęłam Damianowi mapę po nos i wskazałam palcem na jedną z bardzo dobrze znanych nam dolin. Obiecywaliśmy sobie zrobić przerwę od Słowackich Tatr, ale jak się okazało, obecnie wciąż jakoś paradoksalnie bliżej nam w tamte rejony niż polskie. Wrzuciliśmy wszystkie graty z powrotem do Rekinowego bagażnika i pojechaliśmy do Strbskiego Plesa. Chcieliśmy zaparkować jak najwyżej, ale okazało się, że postawiono szlabany z godzinowym naliczaniem (1,5euro/1h). Nawet nasze bidne 10 euro, które tak co wyjazd ciułamy na czarną godzinę mogło nie starczyć na nasz tatrzański spacer. Trochę przybici tym faktem, że z takiego powodu ucieka nam czas, zjechaliśmy z powrotem na główną drogę, gdzie tam zostawiliśmy samochód. Od razu jak tylko wyruszyliśmy, wiedzieliśmy, że te 2 kilometry w drodze powrotnej, po całym dniu w górach, będą stanowić nie lada wyzwanie.
Wojtek - nasz kompan, który w Tatrach Słowackich miał okazję być po raz pierwszy, nasłuchał się od nas jaka to wielka oaza spokoju panuje u naszych sąsiadów. Idąc przez miasteczko, z każdym krokiem nasze miny coraz bardziej zrzedły. Okazało się bowiem, że tego dnia organizowane były aż dwie imprezy. Jedna, typowa z atrakcjami dla dzieciaków, a druga dla dorosłych - bieg po okolicy różnej maści dla mocarzy w obcisłych spodenkach. W ogóle z tego tłumu bardzo odstawaliśmy i pragnęliśmy jak najszybciej schować się do lasu. My, głodni jeszcze zimowych wrażeń - chcieliśmy być przygotowani na wszystko i poubieraliśmy się jak przygłupy z wielkimi butami i czekanami przytroczonymi do plecaków.
|
W Strbskim Plesie pięknie prezentował się nasz tatrzański prezent z okazji Dnia Dziecka. |
|
Przygotowani prawie jak na podejście do bazy po Everestem, w życiu nie pomyślelibyśmy, że już przy wlocie do Młynickiej Doliny zastaniemy mur powalonych drzew. Matko Naturo! Zlituj się trochę nad tymi Tatrami! Postanowiliśmy przedrzeć się przez niego z nadzieją, że w dalszej części, szlak będzie już czysty. Na ten surwiwalowy moment dołączyła do nas Polka, która stwierdziła, że całe to zło musiało się odbyć w tym sezonie, gdyż bardzo często odwiedza te okolice. Stwierdziliśmy zgodnie, że Słowakom nie będzie raczej spieszno z usunięciem tych biednych drzew. Co innego jakby w dolinie znajdowało się schronisko czy inna nartostrada.
|
Wiatrołomy przy wlocie do Doliny Młynickiej. |
|
Przedzierając się między konarami i wystającymi korzeniami odbiliśmy trochę od szlaku. Polka w adidaskach i małym plecakiem, w szybkim tempie pokonała kolejne przeszkody. Takie ślimaki jak my, pozostaliśmy trochę w tyle. W końcu z iglastych czeluści dotarła do nas dobra wiadomość - "jest szlak!" i na szczęście dalszą część trasy pokonaliśmy turystycznie. Poniżej wodospadu Skok, wbiliśmy się do żlebu-marzenie. Od samej jego podstawy, widać ewidentnie, że podczas srogiej zimy lubią nim schodzić lawiny, stąd nie mają tam prawa rosnąć kosodrzewiny. Niestety wytopił się w nim nawet wiosenny śnieg, więc targany przez nas sprzęt musiał dalej pozostać w naszych plecakach.
|
I takie żleby lubimy. Od samego dołu, bez kluczenia w kosodrzewinie. |
|
|
Nietowarzyski Kóz Tomasz. |
|
|
Chyba się za bardzo guzdrałam w tym żlebie... |
|
|
A mama tyle razy prosiła - nie siadaj na kamieniach! |
|
Żleb wyprowadził nas na Smrekowicką Przełęcz. Dobra pogoda skłoniła nas do sprawienia sobie ostatecznie dwóch tatrzańskich prezentów z okazji Dnia Dziecka. Zostawiliśmy nasze plecaki w połowie drogi i na lekko weszliśmy na Młynickie Solisko.
|
Ostatnie kamole i ja też jestem na szczycie! |
|
|
Widoki ze szczytu mieliśmy trochę przymglone. |
|
|
Z tej perspektywy nasz drugi prezent - Skrajne Solisko wydawało się odległe, ale doczłapaliśmy się na nie stosunkowo szybko. |
|
Damian z Młynickiego Soliska analizuje drogę na Skrajne Solisko. |
|
Z Młynickiego Soliska z powrotem zeszliśmy na Smrekowicką Przełęcz, a następnie przetrawersowaliśmy krótki fragment grani od strony Doliny Furkotnej i w bardzo szybkim tempie przytupnęliśmy na drugim szczycie - Skrajnym Solisku.
|
Wojtek z Siodełkową Kopą w tle. |
|
A tam udamy się następnym razem! :) |
|
Szczęśliwe dzieci na Skrajnym Solisku :) |
|
Ze Skrajnego Soliska zeszliśmy kulturalnie czerwonym szlakiem do Chaty pod Soliskom. Zastaliśmy tam jedynie puste stoliki na tarasie. Ciężki chmury na niebie i przenikliwy wiatr dobitnie zaczęły nas już wypraszać z tatrzańskiego królestwa.
|
Szatan! Szatan! Szatan! Szatan! Oł jeee! :D |
|
|
Chata pod Soliskom i górna stacja wyciągu. |
|
Nartostradą zeszliśmy do Szczyrbskiego Plesa, w którym miał się odbyć jeszcze wieczorny bieg mocarzy. Ominęliśmy tłumy i zgodnie z przewidywaniami ostatnie 2km zejścia do auta były najbardziej dłużącymi się podczas całego dnia.
|
Celebrowanie ściągania butów.
|
|
Ale fajne duuuże zdjęcia :)
OdpowiedzUsuńA bo duże też czasem jest fajne :)
UsuńDobra wycieczka !!!:D Skrajne Solisko nie dało się zdobyć we wrześniu. Prawie nas zwiało z grani :D Dużo śniegu na zdjęciach jeszcze zalega. Bravo za akcje!!!
OdpowiedzUsuńSolisko tak jak Sławkowski. Po jednej stronie opadający, bezpieczny stok a z drugiej ostro postrzępione skały. Jak widać na zdjęciach, warto mieć jeszcze sprzęt zimowy dla wybierających się w wyższe partie. Dla nas okazał się on zbędny, ale zawsze lepiej być przygotowanym. Pozdrawiam!
UsuńPrzyjemna wycieczka i zdjęcia w fajnym klimacie :) Nigdy mnie nie było jeszcze w Młynickiej, ale widzę, dość łatwo stamtąd wyjść na grań Solisk - kuszące... ;)
OdpowiedzUsuńJa zaczynam mieć jakiś sentyment do Młynickiej. Pewnie przez tego Szatana ;) Czekam na waszą relację z grani Solisk zatem :) Pozdrawiam!
UsuńBlog dodany w linki. Będę zaglądać :) Pozdrawiam!
OdpowiedzUsuńAle wycieczka i piękne zdjęcia :)
OdpowiedzUsuńDla mnie Stary Smokovec i Strbske Pleso to jedne z najbardziej zatłoczonych miejsc w Tatrach Słowackich, raczej nie nazwałabym ich oazą spokoju :P
OdpowiedzUsuńNiemniej wycieczka ładna a zdjęcia prześliczne!
To był nasz pierwszy raz w zatłoczonej przytatrzańskiej słowackiej miejscowości. Zawsze jakoś nie mieliśmy tłumów, stąd nasze lekkie zdziwienie :)
UsuńFajna wycieczka, tylko szkoda, że chmury zakrywały część widoku. Ale kiedyś tam się pojawię, ładnie jest :-)
OdpowiedzUsuńW drodze na Furkot robiliśmy z doliny rozeznanie Waszej wyprawy. Wpisana do kalendarza na przyszły sezon chyba, że jeszcze pogoda dopisze w październiku ;)
OdpowiedzUsuńNa razie słyszałam, że w Tatrach są już jakieś pierwsze śniegi, ale to jeszcze wszystko się może zmienić i w październiku wejdziecie na Solisko :) Będę śledzić Waszego bloga :) Pozdrawiam!
Usuń