Z foki na Szrenicę


To był grudniowy wieczór, kiedy w moim pokoju padło pytanie: co to, jakieś nowe narty? Nie mów, że to te skiruty są. Taaa, skiruty – odpowiedziałam z głębokim zrezygnowaniem, wpatrzona w monitor komputera. Właśnie przeglądałam prognozy pogody na różnorakich serwisach i w tamtym czasie nikt nie odważył się zapowiedzieć jakichkolwiek opadów śniegu. Wygląda na to, że zbliżający się koniec roku pożegna nas w aurze dodatniej temperatury. Trochę się zawiodłam, bo ja ze swojej strony dopilnowałam wszystkiego. No może prócz umiejętności jezdnych na tych bestiach, bo to miało przecież dopiero nastąpić. Dwie deski stały oparte o ścianę za drzwiami od początku listopada.



Skąd w ogóle te skiruty skitury? Zima dla niektórych to przerwa od gór. Ja w sumie też dopiero od kilku lat zaczęłam poznawać je w białej wersji. Wpadł pomysł spróbowania nart biegowych, które na tamten moment wpasowywały się w moje kryteria. Głównie spodobała mi się lekkość sprzętu oraz możliwość przemieszczania się. Narciarstwo zjazdowe nigdy mnie nie interesowało i w sumie interesować nie będzie ze względu na monotematyczność. Jesteś uwiązany do jakiegoś wyciągu, za który jeszcze musisz płacić. Dla mnie to ma niewiele wspólnego z górami i z możliwością odcięcia się od cywilizacji. Uwielbiam być na szlaku i strzepywać śnieg z uginających się gałęzi iglaków czy mieć na włosach osadzający się szron. To jest ta kwintesencja zimowej przygody w górach. Wracając do nart biegowych... Jestem samoukiem. Nie napiszę, że umiem jeździć. Umiem już nie zaliczać gleb na prostej trasie. W Jakuszycach kilka sezonów mniej lub bardziej intensywnych mam za sobą. Wszystkie były dobrym motywem by ruszyć tyłek na mróz. W końcu nie ma nic gorszego jak przerwa od gór :) Jednak po kolejnym sezonie zaczęłam odczuwać małe ograniczenia. Nie raz chciałam wybrać nieprzetarty szlak, ale moje narty nie były przygotowane na takie wyzwania, musiałam odpuścić. Pojawiły się bardzo nieśmiałe rozmyślania o skiturach. Moja wizja na temat tego sprzętu oparta była początkowo na filmikach z youtube'a prezentujących ekstremalne zjazdy. Takie coś podlegało u mnie natychmiastowej dyskwalifikacji. Pamiętam jak będąc w żlebie pod Wysoką w Tatrach mijaliśmy trzech skiturowów. W ogóle nie interesowało ich wejście na szczyt i podziwianie widoków. Radary mieli ukierunkowane na żleb, którym zamierzali zjechać. To była dla nich wisienka na torcie. I tak oto zlepek różnych sytuacji czy to spotkanych w necie czy w rzeczywistości hamował mnie do utworzenia swojej wizji nart skiturowych, bo myślałam że ta jedyna jest ekstremalna i kosztowna. No, ale od czego są wieczory w domu? Od kombinowania :D Miałam swój pomysł na narty skiturowe, nawiązujące trochę do dawnych czasów. Dwie deski traktować jako możliwość łatwiejszego, szybszego przemieszczania się z ewentualnym kontrolowanym, wydzielaniem adrenaliny do krwiobiegu na niezbyt stromych zjazdach. Ot, taka narciarska wyrypa jak w książce „ W stronę Pysznej...”.


Pozostał jeszcze zakup sprzętu. W tej materii też nie obyło się bez ustalenia pewnych kryteriów. Gdy spoglądam na szafę pękającą w szwach od górskich klamotów nie miałam serca dorzucać jej kolejnego obciążenia. Gimnastyka z upychaniem następnej pary butów czy innych jak zawsze potrzebnych dodatków na każdą górską okazję to już u mnie prawie dyscyplina sportu. Pogrzebałam trochę w skarbnicy wiedzy jaką jest Internet przy asyście Damiana, który weryfikuje wszystkie moje pomysłowe dziwactwa. Skadi zamarzyły się krótkie narty, z możliwością podchodzenia i "rekreacyjnego" zjeżdżania, ale... z możliwością użycia swoich górskich skorup. Takie połączenie dla wytrawnych skiturowców zapewne jest bardziej ekstremalne niż zjazd z Kościelca, ale zaznaczam że w moim zamyśle jest niezbyt techniczna turystyka narciarska. Do tego sprzętowego eksperymentu zachęcił mnie również artykuł pewnych Anglików: klik & klik

Skompletowanie nart z fokami oraz oldschoolowych, ale niezniszczalnych wiązań silvretty 400 pasujących pod górskie skorupy (chodzi o rant w podeszwie jak pod raki automatyczne) zmieściło się w kwocie niecałych 500 zł. Damian nie pozostał w tyle. Skołował narty za śmieszne pieniądze razem z tymi samymi wiązaniami. Wiadomo, że taki sprzęt waży tonę w porównaniu do tego co jest teraz na rynku, ale nie o gramy tu chodzi tylko mniej męczące ogarnięcie zimy w górach.


Miałam nadzieję, że jeszcze w grudniu pojedziemy na stok poćwiczyć same zjazdy. Zima przyszła jednak dopiero w drugiej połowie stycznia. Okazało się, że nie ma czasu na próby generalne. Premiera odbyła się już w terenie. 


czwartek, 14 stycznia 2016

Na pierwszą narciarską wycieczkę wybraliśmy Karkonosze, z niezbyt długim podejściem i zjazdem – Szrenica wg naszej terenowej wiedzy wydawała się względnie do ogarnięcia na dwóch deskach. Zajechaliśmy na parking pod Kamieńczykiem. Środek tygodnia, chwila na wspomnienia mojego Orłowicza. Znów się z nim spotykam, jak nie rowerowo to narciarsko. Intensywnie pada śnieg – jest przeuroczo! Pierwszy raz w życiu zakładam na narty foki – pasek materiału który uniemożliwia cofanie się narty na podejściu. Wpinam buty w wiązanie i od razu ogarnia mnie radość. Zaczynam szurać nartami wokół samochodu.
-  Dawaj Damian, ruchy, ruchy... - zaczęłam ponaglać.
-  Chwila, kijek się zablokował na amen.
-  Jak to się zablokował?
-  No nie chce wyjść.
Damian zmobilizował wszystkie swoje siły mięśniowe, na twarzy robiąc się już czerwony. Kijek ani nie drgnął. Niestety jedna z części teleskopowych jest mocno wygięta i być może temperatura spowodowała, że odmówiła posłuszeństwa. Porozglądaliśmy się co by ułatwiło wysunięcie tej części, jednak nic sensownego nie znaleźliśmy pod ręką. Żeby nie dopuścić do wyjazdowego niewypału z powodu głupiego kijka, zamieniliśmy się. Damian dostał moje wyciągnięte na maksa. Ja dostałam te lekko przykrótkawe. Nieważne. Foki w końcu ruszyły do przodu. Szlakiem czerwonym najpierw przez schronisko „Kamieńczyka” ,a następnie wprost na Halę Szrenicką. Śniegu było w miarę na tyle, by przykrył wszystkie kamienie. Nie mieliśmy jakiegoś zawrotnego tempa, ale nie o czas tu chodziło. 

Pierwsze skitury za płoty ;)


Zaraz będziemy w ciepełku :)

Jak to bywa w Karkonoszach, zaczęło mocno wiać. Schowaliśmy się z nartami do schroniska „Na Hali Szrenickiej”. Z uśmiechem przywitała nas dziewczyna z bufetu proponując nam grzane wino od firmy. Okazało się, że jesteśmy pierwszymi narciarzami w tym roku. W sumie to nie przyznaliśmy się, że i na takich nartach jesteśmy pierwszy raz w tym... życiu :D Gest ze strony schroniska za to bardzo miły. Odpoczęliśmy chwilę, oglądając przy okazji wiszące na sali stare fotografie narciarzy. Siedziało się miło, ale musieliśmy ruszyć w stronę naszego głównego celu jakim była Szrenica. Podejście na nartach nie sprawiło problemu, ale niestety zaczęła się zmieniać pogoda. Naszły chmury, które przysłoniły jakiekolwiek widoki. Przyklepaliśmy nartami najwyższy punkt i zaczęliśmy się szykować do premierowego zjazdu. Ściągnęliśmy foki. Moje przestały się kleić do folii ochronnej. Co jest?! Klej przestał działać po jednej wycieczce? W domu, wyczytując internety okazało się, że to normalny stan rzeczy i warto chować foki za pazuchę jeżeli ma się w planach ponowne ich użycie na mrozie.

Grzane wino w schronisku.


Karkonoska zima.


Szrenica 1362 m n.p.m


Oj tu nie można wchodzić ;)


Narciarska Szrenica zdobyta!

Koniec lajtowej wycieczki. Czas na walkę o życie. Damian jak mantrę powtarzał: pamiętaj o przełączeniu wiązania, pamiętaj o przełączeniu wiązania! To nie biegówki! Dobra, dobra... pamiętam – odpowiedziałam między podmuchami wiatru. Ruszył pierwszy. Zjazd wyglądał w miarę bezpiecznie. Odepchnęłam się tymi przykrótkawymi kijkami. Zblokowana pięta to dla mnie coś nowego. Gdy narty zaczynały zbyt szybko się rozpędzać, od razu hamowałam pługiem. Tym niezbyt efektownym zjazdem z mojej strony pojawiliśmy się z powrotem na Hali Szrenickiej. Zrobiło się już ciemno, więc byliśmy zmuszeni założyć czołówki. Jak wiadomo, bez słonecznego światła wszystko robi się straszniejsze i trudniejsze. Miał być spokój na szlaku. Miałam sobie próbować tego zjazdu, bez widowni. Niestety. Kto by pomyślał, że napatoczy się wycieczka rozkrzyczanych niemieckich dzieci w środku tygodnia?! To był dla mnie koniec. Zblokowałam się. Czułam ich na plecach, nie mogłam się wyluzować. Damian pognał do przodu, bo wiedział, że będzie ciężko taką chmarę wyprzedzić. Ja po prostu czekałam by mnie minęli. Była to ewidentnie zorganizowana wycieczka z opiekunami/wychowawcami. Przyznam szczerze, że byłam zdruzgotana zachowaniem i dzieciaków jak i dorosłych. W końcu to dorośli, tym bardziej pedagodzy powinni uczyć pewnych spraw. Zabierasz dzieciaki w takie miejsce, to pokazuj i mów jak się należy zachowywać w parku narodowym czy w lesie. Pół Karkonoszy słyszało ich wrzaski. W końcu oddalili się, a ja mogłam spokojnie przystąpić do wyzwania. Za zakrętem widać jedno wielkie G. Wypłaszczy się czy będzie jeszcze stromiej w dół? W świetle czołówki niewiele widać...
…....
......
......
Jeszcze takiego ścisku mięśni dupnych to ja nie miałam. A te cholery nie chciały się mnie słuchać i zatrzymywać zgodnie z moją wolą. Co prawda w kiepskim stylu zjechałam na tych nartach na parking (co chwilę się zatrzymując lub świadomie glebując), ale za to w jednym kawałku i z dobrym nastawieniem na kolejny skirutowy wypad, a ten miał być już następnego dnia :)

Komentarze

  1. To i przeczytałem o tym debiucie skiturowym :) Gratuluje, chociaż ja pozostanę przy rakietach - mniejsze, lżejsze i dają radę. Chociaż mniej stylowe i wolniejsze ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Rakiety są ok, ale nie takie super jak narty :P

      Usuń
  2. Gratuluję debiutu :). Szkoda, że zima jest mało zimowa, bo sam wybrałbym się w na skitury, których spróbowałem po razm pierwszy w minionym roku. Mnie się podobało, ale sprzętu jeszcze nie kupiłem...
    Mam nadzieję, że śnieg jeszcze spadnie, bo wybieram się w Sudety pod koniec lutego. Celem były skitury, może skończy się rowerowo? - wszystko zależy od aury :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Fakt, zima jest mało zimowa. Trochę to wnerwiające. Szykuje mi się jeszcze parę dni wolnych, w planach były oczywiście dalsze próby jazdy na nartach, ale na razie wszystko stoi pod znakiem zapytania :(

      Usuń
  3. Przeczytałem z dużym zainteresowaniem :)
    Sam własnie jestem na etapie lektury setek artykułów i poradników oraz przed "pierwszym razem". U mnie się jednak skończy pewnie wypożyczeniem parę razy sprzętu w wypożyczalni... prze zakupem, a potem szukanie okazji. Gratuluję i zazdroszczę ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jeżeli na poważnie myślisz o skiturach, to faktycznie najlepiej najpierw udać się do wypożyczalni. Ja zdecydowałam się na zakup używanych nart, bo nie chciałam ładować dużej kasy w sprzęt, a chciałam już troszeczkę poszerzyć narciarskie możliwości.

      Usuń
  4. A myślałaś o nartach backcountry. Też się nadają na dzikie szlaki a są dużo lżejsze i buciki wygodniejsze. Chociaż w nich to za bardzo nie pozjeżdżasz na krechę. Pierwsze koty za płoty, kibicuje Ci, mam nadzieję, że zima w górach jeszcze powróci :)
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Rzecz w tym, że buciki może wygodniejsze, ale ja bardzo marznę w stopy. Nawet w tych swoich biegówkowych butach, dość że same w sobie mają tam jakąś wkładkę docieplającą to zawsze zakładam jeszcze dodatkowo wełniane skarpety z pod samiuśkich Tater. Swoje skorupy mam sprawdzone - są pancerniejsze. Poza tym nie wiem, czy takie backcountry poradziłyby sobie np w Alpach, w celu podejścia pod jakiś szczyt. Chyba już raczej nie. Pozdrawiam :)

      Usuń
  5. Fajny debiut :)

    Obecna zima narciarzy nie rozpieszcza, szkoda bo sam bym jeszcze gdzieś wyskoczył na narty(oczywiście mam namyśli biegówki ;) ). A w schronisku trzeba było się przyznać, że to twój pierwszy raz na tego typu nartach. Może i naleśniki byłby gratis ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Haha, te naleśniki to się same wybrały, bo tylko na nie było nas stać! Skasowali nas na parkingu, więcej niż obstawialiśmy, a kartą płacić w schronisku nie można ;)

      Usuń
  6. Można powiedzieć, że pierwszy zjazd bez gleby to nie jest prawdziwy chrzest bojowy ;) A skoro był, to i debiut zaliczony. Tylko masz rację co do zimy, jakoś jej mało... Pozdrawiam serdecznie :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No tak, bez siniaków na nogach, to nie ma co wracać do domu :)

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty

DRABINA WAŁBRZYSKA - kondycyjny wycisk w Sudetach!

SCHRANKOGEL - trzytysięcznik dla początkujących

Jezioro Iseo - poradnik praktyczny [gotowiec urlopowy!]

Karkonoska Diagonala