Wokół Śpiącego Rycerza


Ciąg dalszy mojego samotnego pobytu w polskich Tatrach. Pierwszy dzień – relacja tutaj


sobota, 6 sierpnia 2016

Noc w schronisku Roztoka minęła spokojnie. Nie musiałam szukać, upchanych gdzieś po kątach plecaka stoperów do uszu. Żadnych nocnych krzątanin czy głośnych rozmów wśród pozostałych „glebowiczów” nie zarejestrowałam. Wszyscy około godziny 22 padli i zapadli w sen jak niedźwiedzie na zimę.


Nad ranem większa część turystów zwinęła już swoje posłania i zeszła do bufetu bądź już dawno była na szlaku. Wyguzdrałam się jako jedna z ostatnich ze śpiwora i podeszłam do otwartego na oścież okna. Mgła już zawitała nad Tatrami, jednak jeszcze nie padało jak to w prognozach pogody obwieszczono. Czuć było jednak, że to wszystko wisi na włosku i nie ma sensu iść gdzieś wysoko w góry. Miałam przez chwilę nawet podjętą decyzję, o zwinięciu żagli, odwołaniu rezerwacji biletu na Polskiego Busa i zakupie nowego, z wcześniejszym terminem. Z takimi początkowo ustaleniami ruszyłam asfaltem w stronę Palenicy Białczańskiej. Przez całą drogę gryzłam się jednak z myślami. A może jednak zostać i jakoś przebidować ten jeden deszczowy dzień? Kolejny podobno znowu ma być słoneczny. Spanie gdzieś na glebie w górach (zakładałam taką jedną nockę w celu przełamania się :D) raczej nie wchodziło teraz w grę, bo gdy wsiadłam do busa jadącego do Zakopanego na dobre się rozpadało. Przekonana, że słońce nad Tatrami szybko powróci , zmieniłam decyzję, by jednak nie wracać do domu.

Schronisko "Roztoka".

Zjawiłam się w centrum Zakopanego. Zajęłam w jakimś barze turystycznym stolik i w międzyczasie na oczekiwanie zamówionego posiłku, zaczęłam wyszukiwać w necie wolnych miejsc noclegowych. Wykonałam około 10 telefonów. Wszystko zajęte! Okazało się, że informacje w necie nie są na bieżąco aktualizowane. Trochę mnie to przybiło. Zmieniłam więc taktykę na „pukanie do drzwi”. Przedarłam się przez Krupówki i idąc wzdłuż ul. Strążyskiej rozglądałam się za wolnymi pokojami. Nic z tego. Nie przygarną samotnej turystki. Moją ostatnią deską ratunku był dobrze mi znany camping, w kierunku którego i tak szłam. Wpadłam do recepcji w przeciwdeszczowej ceracie. Wyglądałam zapewne jak półtora nieszczęścia.

 - Znajdzie się nocleg? - zapytałam w lekko drżącym tonie.
 - Znajdzie się. '30' jest wolna. A pogoda to kiedy będzie? - szefowa zaczęła oglądać mój dowód osobisty.
- Obiecuje, że jutro ma być! - odpowiedziałam z szerokim uśmiechem i radochą w głosie jakbym wygrała milion na loterii. 

Po zakończonych formalnościach, pognałam w kierunku swojego lokum. Rzuciłam się na łóżko. Krople deszczu stukały wciąż o parapet – padało w najlepsze. Najgorszą sprawę tego dnia, właśnie udało mi się załatwić. Nie będzie pisany kolejny tom „Ludzi bezdomnych” wg Skadi! Reszta część dnia minęła na przeczekiwaniu brzydkiej pogody i pójściu na jakiś żer ;) 

Wieczorem w zadumie zasiadłam nad mapą. No i gdzie tu iść? Z racji bliskiej lokalizacji do Doliny Strążyskiej, pomysł nasunął się sam – Giewont! Byłam na nim ze dwa, trzy razy, ale to było dawno temu. Plan wyklarował się taki, by przejść szlakowo dookoła cały masyw, a na szczycie znaleźć się o takiej porze by mieć szanse na samotność i łapać w pamięci swej oraz aparatu piękną grę słonecznego światła o tak zwanej „złotej godzinie”.


niedziela, 7 sierpnia 2016

Z racji chytrego planu jakim było późne pojawienie się na Giewoncie, nie musiałam wcześnie wyruszać na szlak. Wolnym krokiem przekroczyłam bramy Doliny Strążyskiej.

"Dolina Strążyska to jedna z najładniejszych dolin reglowych. Położenie w sąsiedztwie Zakopanego powoduje, że jest ona jednym z najczęściej odwiedzanych  rejonów Parku. Biegnąca doliną wygodna ścieżka jest celem krótkich spacerów, wyjść rodzinnych, ale też pierwszym etapem jednego z trzech szlaków prowadzących na Giewont. Dolina popularna była od dawna - wygodną ścieżkę w dolinie wybudowano pod koniec XIX wieku. Dolinę zamyka masyw Giewontu. Od wylotu doliny do jego ścian jest około 3,5 km długości. Doliną płynie Potok Strążyski, który w wielu miejscach tworzy malownicze kaskady i wodospady. Największy z nich,Siklawica, znajduje się w górnej części doliny, powyżej Polany Strążyskiej. Na zlokalizowanej dolnej części doliny Polanie Młyniska znajduje się Leśniczówka TPN, a na dalszej Polanie Strążyskiej bufet turystyczny Herbaciarnia. Od wylotu doliny jest do niej około 2 km. Nazwa doliny pochodzi od słowa "strąga", które w gwarze podhalańskiej oznacza ogrodzenie do dojenia owiec".

Przy „Herbaciarni” zrobiłam krótką przerwę. Podeszłam do Wodospadu Siklawica, który w porównaniu z Wielką Siklawą z Doliny Pięciu Stawów Polski, wygląda jakby ktoś na górze puścił ogrodowy wąż i odkręcił kurek z wodą :D Następnie ruszyłam w stronę Sarniej Skały (tu już podejście odczuwalne) w celu spojrzenia Giewontowi prosto w oczy! :D Miejsce to jest bardzo oblegane przez turystów, bo wejście na „skałkę” nie zajmuje całego dnia, a widoki z niej są bardzo ładne. Właśnie z tego punktu, można przyjrzeć się z bliska północnej ścianie Giewontu, która robi niesamowite wrażenie. Dumnie górująca nad Zakopanem, ma strzec również całego kraju. Od dawien dawna, Giewont utożsamiany jest bowiem ze śpiącym rycerzem. Tworzące go skały przypominają jakby sylwetkę leżącego człowieka. Skąd się wziął zatem rycerz? Z legendy:


„Wiele lat temu, u podnóża Tatr była sobie mała, góralska wioska. Mieszkał w niej młody pastuszek Jaśko, który bardzo kochał góry i często po nich wędrował. Znał niemal każdą ścieżkę, był na każdym szczycie i widział najpiękniejsze widoki, jaki tylko mógł sobie wyobrazić.

Pewnego dnia do jego rodzinnego domu zawitał sąsiad. Staruszek usiadł przy kominku, zapalił fajkę i zaczął snuć swoje opowieści.
- Gdy byłem młody, ludzie często opowiadali, że w jaskini pod samiutkim Giewontem jest ukryty skarb.
- Przecież pod Giewontem nie ma żadnej jaskini. Nie raz tam byłem, ale nigdy żadnej nie widziałem - wtrącił Jaśko.
- Chłopcze, Giewont jest wielki. Potrzeba mnóstwo czasu żeby go obejść dookoła i zbadać, co się pod nim kryje - uśmiechnął się stary góral i zaczął inną opowieść.

Nazajutrz Jaśko postanowił wybrać się pod Giewont i sprawdzić, czy gdzieś jest tajemnicza jaskinia pełna skarbów. Szedł długo, aż całkiem się zmęczył i usiadł na kamieniu przy niewielkim potoku. Obmywał w wodzie twarz, gdy nagle usłyszał rżenie koni. Rozejrzał się dookoła zdumiony. Był wysoko w górach, więc skąd miały się wziąć tutaj konie? Jeszcze raz wsłuchał się w dziwny odgłos i po chwili zrozumiał, że rżenie dochodzi z pod ziemi. Dokładnie przyjrzał się głazom i dostrzegł, że pod tym, na którym przed chwilą siedział jest niewielka szczelina. Z wielkim wysiłkiem odsunął kamień na bok i jego oczom ukazało się przejście. Zaintrygowany, bez wahania zsunął się na dół. W jaskini nie pachniało wilgocią. Jaśko wyraźnie czuł zapach dymu z ogniska. Szedł długim tunelem, usiłując dojrzeć coś w ciemnościach.

Nagle znalazł się w dużej grocie, na środku której płonęło ognisko. Zaś pod ścianami, w rzędach stały piękne konie. Siedział przy nich rycerz w lśniącej zbroi. Wydawało się, że pilnuje koni, ale gdy Jaśko się zbliżył, zobaczył, że rycerz śpi, z głową wspartą na mieczu. Chłopiec przestraszył się i chciał uciekać, ale wtedy kopnął niewielki kamień. Hałas obudził rycerza.
- Czy już nadszedł czas? - zapytał niemal szeptem.
Konie cicho zarżały, strzygąc uszami, jakby wtórowały rycerzowi. A Jaśko stał jak wryty.
- Czy nadszedł już czas? - powtórzył rycerz, tym razem nieco głośniej.
- Nie nadszedł, panie. Jeszcze nie.
- Dobrze. To bardzo dobrze - powiedział i wskazał chłopcu sąsiednią grotę. - Popatrz, chłopcze, tu śpimy, my - rycerze jego królewskiej mości. Gdy nadejdzie czas, wstaniemy, aby bronić polskich gór i polskiej ziemi. Ale teraz jeszcze nie budź moich braci. Gdy będzie trzeba, powstaną sami.
Jaśko zajrzał do sali, w których spali rycerze. Wszyscy stali wsparci o miecze, tak jakby w każdej chwili gotowi byli do walki.
- Nie, właściwy czas jeszcze nie nadszedł - powiedział, cofając się w stronę korytarza, którym przyszedł.
- Poczekaj chłopcze - rzekł nagle rycerz i podszedł do ogniska, wyciągając z niego grube polano. - Oświetl sobie tym drogę.
- Dziękuję, panie - Jaśko chwycił pochodnię i szybko ruszył w powrotną drogę.

Bardzo szybko znalazł się na zewnątrz. Po chłodzie, który panował na dole, wydawało mu się, że słońce niemiłosiernie piecze. Natychmiast pobiegł do domu, aby opowiedzieć wszystkim co widział. Kiedy górale usłyszeli opowieść, sami też zapragnęli zobaczyć rycerzy. Ale tym razem Jaśko nie odnalazł wejścia do jaskini. Nigdzie też nie było słychać rżenia koni.
- Jeszcze nie nadszedł właściwy czas - powiedział Jaśko góralom.
I wszyscy mu uwierzyli. Gdy wieczorem wrócili do wioski i zasiedli przy kominku, stary gazda zwrócił się do chłopca.
- Nie sądziłem, że uda ci się odnaleźć skarb, o którym ci opowiadałem. Czy wiesz co jest tym skarbem?
Jaśko pokręcił głową.
 - To wolność, chłopcze - uśmiechnął się stary góral. - Ona jest największym skarbem. Nie tylko tutaj, w górach, ale na całym świecie. I to właśnie jej będą zawsze strzegli śpiący rycerze z Tatr”.




Sarnia Skała.

Widok na Gubałówkę z Sarniej Skały.

Wyniosła brew, prosty nos, górna warga lekko opuchnięta - głowa Giewontu :D


Widok na północną ścianę Giewontu.

Udało mi się zdobyć jakąś malutką stertę kamieni, którą w tłumie turystów mam tylko dla siebie. Przyglądam się śpiącemu rycerzowi i tak zastanawiam się ile dziennie osób wchodzi mu na głowę. Ile to piorunów przyjmuje z powodu postawionego na nim krzyża. Czy te wyślizgane kamienie po jego południowej stronie mogą być jeszcze bardziej wypolerowane i świecące? Ile to jeszcze razy będzie świadkiem dziwnych sytuacji. Tyle pytań, brak odpowiedzi :D

Na Sarniej Skale, robi się jeszcze tłoczniej, a kilka osób zaczyna być zainteresowanych moją miejscówką. Uciekam więc i schodzę jak do tej pory nieznanym mi fragmentem czarnego szlaku (od Czerwonej Przełęczy do Polany Kalatówki). Jestem mile zaskoczona urokiem tej ścieżki. Nie spodziewałam się tylu drewnianych mostków czy innych schodków. Mijam też znacznie mniej osób. Dopiero tuż przy Hotelu Górskim Kalatówki pojawiają się ponownie pielgrzymki turystów.


Na Polanie Kalatówki chwilę wykładam się na trawie, bo godzina na zegarku wciąż wczesna. Kiedy pojawiają się bardziej dokuczliwe podmuchy wiatru, udaję się w stronę schroniska na Kondratowej Hali. Idę z nadzieją, że u progu przywita mnie mieszkająca tam kotka. Niestety w środku jest taki ścisk ludzi, że nigdzie jej nie znajduję. Pewnie wylegiwała się tego dnia gdzieś w spokoju na poddaszu.   

Szlak czarny między Czerwoną Przełęczą a Polaną Kalatówki.

Schronisko na Kondratowej Hali.

Szlak w stronę Przełęczy pod Kondracką Kopą.

Kotki jak nie było, tak nie ma. Decyduję więc iść w stronę Przełęczy Kondrackiej by obadać przepustowość ludzi na Giewoncie. Większość na szlaku jest schodzących niż wchodzących. To dobry znak, bo to oznacza że nie powinno być już takich korków na łańcuchach. Taaa....

A to szlak w stronę Kondrackiej Przełęczy.

Gdy w pełni ukazuje mi się kopuła szczytowa, dociera właśnie do mnie, że przede mną jeszcze z co najmniej dwie godziny czekania. Sporych rozmiarów wąż na łańcuchach, przesuwał się w ślimaczym tempie. Nie pozostało mi nic innego jak upatrzyć sobie dobre miejsce do obserwacji na trawie. Karimatka poszła w ruch (no właśnie, w tym 18 litrowym plecaku jest jeszcze kawałek gąbki, co by tyłek nie przemarzł na glebie!), jakiś batonik do konsumpcji, butelka z wodą i zegarek pod ręką.

Podczas obserwacji podleciał do mnie taki biały jegomość.

Nudy na tym Giewoncie, aż tu nagle!

Około godziny 17:30 zrobiło się nagle cicho.  Tłumy ludzi gdzieś zniknęły. Na łańcuchach zrobił się luz. Przy krzyżu widoczne były może ze dwie, trzy osoby. Zatem to była chwila dla mnie. W szybkim tempie pokonałam łańcuchy i z niedowierzaniem przyglądałam się błyszczącym w słońcu niczym diamenty, wyślizganym kamieniom. Vibram ledwo się na nich trzymał. Po każdym sezonie są coraz bardziej wypolerowane!

Zaczęła się zbliżać tak zwana "złota godzina". Uwielbiam ten moment, jak promienie słońca ocieplają górskie szczyty i granie. Taki spektakl pojawia się zazwyczaj około 2 godzin przed zachodem słońca. Widoki są wtedy najpiękniejsze!

Kondarcka Kopa i Małołączniak.

Nawet załapałam się na fotę :)

Widok z Giewontu.

Jesień coraz bliżej. Czerwone Wierchy zmienią kolor :) Na razie są jeszcze w miarę zielone.

Uwaga! Nie podchodzić za blisko bo tam urwisko!

Widok z Giewontu na Małopolskę.

Takie spektakle to ja lubię!

Siedzę sobie na Giewoncie.

Szczyt dzieliłam jeszcze ze dwiema osobami, które zaczęły się po chwili zbierać do zejścia. Już zacierałam łapki, że będę miała Giewont dla siebie. Nie wiadomo skąd, nagle pojawił się jednak nowy człowiek na szczycie. Chłopaczek stanął przy krzyżu. W euforii zaczął się nagrywać smartfonem i opowiadać co w tej chwili czuje. Co ciekawe, mówił w języku angielskim. Nagranie powtarzał ze trzy razy, aż w końcu nakręcił perfekcyjny filmik. Niestety nie zapowiadało się, aby miał zaraz ze szczytu schodzić. Siedzieliśmy sobie więc tak w milczeniu, pochłaniając widoki i czerpaliśmy ostatnie promienie słońca, które pięknie świeciły przez praktycznie cały dzień.

Zaczęłam spoglądać co chwilę na zegarek. Około godziny 19 postanowiłam ewakuować się z Giewontu. Tak żeby mieć około 1,5 godziny zejścia jeszcze w miarę po jasnemu, a ewentualnie tylko ostatnie kilkadziesiąt minut przedreptać w świetle czołówki już na prostej "szutrówce" do wylotu doliny. Padło serdeczne "good luck" i kolega na szczycie został sam.


Padające promienie słońca.

Była taka cisza na szlaku, że jest to aż niebywałe że jeszcze dwie godziny wcześniej kręciło się tutaj mnóstwo ludzi. Swój czas mają teraz kozice. Dostrzegłam je, jeszcze będąc na łańcuchach. Wiedziałam, że nie należy jeszcze chować aparatu do pokrowca, tylko ciągle mieć migawkę w pogotowiu!

Pojawiła się w kadrze. Zdjęcie wyszło od razu ładniejsze :)


Pora wracać do cywilizacji.

Uciekająca przed paparazzi.

Kozice nie były mocno towarzyskie. Trzymały bezpieczny dystans. Skradałam się z aparatem, by ich nie wystraszyć. I tak krok, za krokiem. Jeszcze chwila, jeszcze moment. Już miałam rozkładać kijki do schodzenia, ale kozice jeszcze były w zasięgu mojego obiektywu. Gdy kopytne zniknęły mi już z pola widzenia, schowałam aparat i zaczęłam schodzić już równym tempem w kierunku Przełęczy w Grzybowcu. Ale bez kijków! Nie wiem czemu się tak zamotałam, czemu ich od razu nie wyciągnęłam w momencie schodzenia! Przeszłam tak kilkadziesiąt metrów, zamartwiając się o czyhających na mnie w lesie niedźwiedziach. Nagle prawa stopa wykręciła się o ten jeden stopień za dużo i poczułam ostry ból. Szybko stopę wyprostowałam, ale było już za późno. Stało się! Torebka stawu skokowego na pewno nie była już cała. Naderwałam ją lub co gorsze zerwałam. W szoku, siadłam szybko na kamieniu. Pierwsze zadane do siebie pytanie: czy kości całe? Całe. Ok, ale czy dam radę sama zejść? TOPR? No nie, ten dzień nie może się tak skończyć! Tak jak jeszcze kilka minut wcześniej zamartwiałam się nadchodzącym zmrokiem i grasującymi po lesie niedźwiedziami, tak teraz moim problemem i to poważnym było to czy ja w ogóle o własnych siłach zejdę do Zakopanego! Wzięłam trzy głębokie wdechy i zaczęłam delikatnie ruszać stopą na boki. Nie czułam przeraźliwego bólu. Odpięłam te nieszczęsne kijki od plecaka, wydłużyłam na odpowiednią wysokość i spróbowałam przy ich pomocy wstać w taki sposób by nie obciążać nogi. Zrobiłam niepewnie pierwszy krok, potem kolejny i kolejny. Ok, jestem w stanie iść pod warunkiem odpowiedniego ustawiania stopy i zbytniego jej nie obciążania. Odchyliłam jeszcze jednym palcem mankiet skarpetki w celu ujrzenia tego nieszczęścia na żywo. Kostka nabombana, tkliwa i bolesna. Czyli na pewno coś jednak w stawie skokowym poszło. Chwyciłam ponownie kijki i ruszyłam w stronę cywilizacji. Napędzała mnie trochę adrenalina, wiadomo! Ale też do sprawy udało mi się podejść w miarę na spokojnie, a to dla tego że podobny uraz miałam w lewym stawie skokowym na nizinach, ale o gorszym stopniu. Wtedy naprawdę kuśtykałam i rwący ból uprzykrzał mi życie przez dwa tygodnie. Mając więc takie doświadczenie, byłam świadoma co się wydarzyło i wiedziałam też w jaki sposób wygląda leczenie oraz ile trwa powrót do zdrowia. Póki słońce jeszcze na dobre nie schowało się za horyzontem, schodziłam tak szybko jak tylko byłam w stanie, byleby chociaż znaleźć się już na wysokości "Herbaciarni". Sama się sobie dziwiłam, że tempo miałam wcale nie gorsze niż ze zdrową nogą :D


Po około 1,5 godziny ujrzałam pierwsze światła nocnych latarni w Zakopanem. Pozostał mi już tylko krótki odcinek asfaltu na camping. Przy tym nieszczęśliwym wypadku, miałam dużo szczęścia. Obyło się bez wzywania TOPR. Od momentu urazu do wyjścia z doliny nie spotkałam już nikogo. Niedźwiedzi też nie było! No chyba, że mnie oszczędziły, jak zobaczyły że mam chorą nogę ;)


W pokoju przy świetle żarówki obejrzałam całą kostkę. Postanowiłam, że nie będę się z nią włóczyć po nocach w celu szukania jakiś aptek czy innych SORów. Podłożyłam zrolowany wałek z koca  w celu uniesienia nogi powyżej poziomu serca. Gdy poziom adrenaliny w organizmie zmalał, pojawił się pulsujący ból kostki. Już nastawiałam się psychicznie na nieprzespaną noc, ale po około dwóch godzinach wszelkie dolegliwości ustąpiły, a ja zasnęłam.

Przebieg całej trasy.
www.mapa-turystyczna.pl


poniedziałek, 9 sierpnia 2016

Promienie słońca zaczęły się przedzierać przez zasłony w oknie. Po wydarzeniach z dnia poprzedniego, nie sądziłam przed wyjazdem, że powrót do domu może się okazać najtrudniejszą misją. Na rozruch poszło pójście do kibla. Ze skręconą kostką, ta droga była tak niebezpieczna i długa, że naprawdę zwątpiłam o samodzielnym dostaniu się później na dworzec autobusowy w Zakopcu. Zaczęłam się nastawiać na wzięcie taksówki. Błędem było, że poszłam do kibla w klapkach. Gdy już szykowałam się do ostatecznego opuszczenia campingu, założyłam normalne buty, które dużo lepiej trzymały mi staw. Pochodziłam próbnie po trawniku. Spoko, nie będzie jednak taksówki :)

Zanim zameldowałam się na dworcu, zaszłam do apteki. Kupiłam podstawowy sprzęt dla takiego urazowca jak ja. Zaaplikowałam co trzeba, zabandażowałam i jak "nowo narodzona" zajęłam kolejkę do Polskiego Busa jadącego do Wrocławia. Potem jeszcze miałam przesiadkę do Legnicy. 8 godzin w podróży! Oj chyba śpiący rycerze z pod Giewontu czuwali nade mną :)      

Komentarze

  1. No niezły klops z tym stawem skokowym. Wiem jak to boli :/ No i twarda z Ciebie sztuka i graty za zachowanie zimnej krwi w takim momencie :)

    Ps. Do Zakopca mam znacznie bliżej od Ciebie, a dojazd(bez przesiadek)trwa tyle samo ! ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No klops niezły :) Ale po obejrzeniu urazu i ogólnych odczuciach bólowych, wiedziałam że kostka powinna się w miarę szybko zagoić. Mam nadzieję tylko, że na stare lata się nie będzie odzywać przy zmianach pogody :P

      Usuń
  2. Mam nadzieję, że już wszystko jest w porządku i staw wrócił do stanu przed skręceniem. Z drugiej strony to jest taka upierdliwa kontuzja, potrafi się odzywać po długim czasie. Nas jeszcze czeka wejście na Giewonta, jakoś nie było po drodze. Pozdrawiamy i szybkiego powrotu do pełnej sprawności. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na Giewoncie Was nie było?! Jestem w szoku! :) Tyle gór macie przedreptanych, ale w sumie z drugiej strony to się nie dziwię... :) Polecam wariant szlakowy jaki jest właśnie w relacji.

      Usuń
    2. Wiesz, że lubimy ciszę i spokój w górach, a tam zawsze tłok. Zbyszek mówił, że najlepiej iść na zachód to już nie ma takiego tłoku. Może w przyszłości ten wariant spróbujemy i Twoim śladem. Pozdrawiamy.

      Usuń
    3. Piotrku albo zimą - wtedy też nie ma tłumów

      Usuń
  3. Mam nadzieję, że z nogą już wszystko ok. Ale skoro biegasz po szwajcarskich górkach, to musi być dobrze :)
    A ja wczoraj też odkryłam ten fragment czarnego szlaku, o którym piszesz (do Kalatówek, ten z mostkami). Uroczo i pusto :)
    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Noga już śmiga jak należy. Tak, fragment szlaku to też moje małe odkrycie tego roku. Jest świetny!

      Usuń
  4. "- To wolność, chłopcze - uśmiechnął się stary góral. - Ona jest największym skarbem. Nie tylko tutaj, w górach, ale na całym świecie."
    To jeden z moich ulubionych cytatów :) W ogóle ta legenda jest niezwykle poruszająca i lubię do niej wracać :)
    Ogromny szacun za wytrwałość, mam nadzieję że kostka już nie daje o sobie znać :)
    Pozdrowienia :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dopiero jak pisałam relację, to zaczęłam szukać pełnej treści legendy dotyczącej Giewontu. Kiedyś tylko wiedziałam, że jakaś jest i myślałam, że zapewne jest w tonie jak każda typowa opowieść... a tu takie zaskoczenie - podzielam Twoje zdanie, legenda jest niezwykle poruszająca.

      Usuń
  5. To podreptałaś kawałek ;) Trasa bardzo przyjemna pod warunkiem, że ludzi nie ma na szlaku, a w tych okolicach zazwyczaj bywa bardzo różnie :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Da radę ogarnąć Giewont bez tłumów :) Lubię tego śpiącego rycerza. Jak jadę w Tatry to zawsze wyglądam czy widać go w pełnej krasie czy może jednak nos ma w chmurze :)

      Usuń
  6. Oj nie zazdroszczę sytuacji. Twarda jesteś, że doczłapałaś z taką kostką do Zakopanego. Przynajmniej nie myślałaś o miśkach po drodze ;-) Fajna relacja, bardzo podoba mi się ujęcie schroniska.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niesamowite jest to jak jedna sekunda może zmienić całą sytuację. W progi schroniska na Kondratowej Hali wstąpiłam pierwszy raz i odniosłam wrażenie, że chyba jest w podobnym klimacie jak Roztoka. Chętnie tam wrócę. Może w końcu też kotkę spotkam :)

      Usuń
  7. Nie zazdroszczę przygód z kostką. Znam ten ból, bo w mej koślawości już kilka razy się tak załatwiłam. Całe szczęście, że obyło się bez złamania. A trasa przyjemna i światło na szczycie cudowne!

    OdpowiedzUsuń
  8. Bardzo ładne kadry. Te tłumy na tym szczycie skutecznie przez wiele lat mnie zniechęcały do wycieczki nz Giewont. Twoj opis pokazuje, że można tam być prawie samotnie. Może trzeba właśnie tak zaplanować wycieczkę, a nie denerwować się potem pod szczytem. Mam nadzieję, że kostka już nie dokucza. U mnie kiedyś taka przygoda zakończyła się gipsem.
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Teraz raczej odchodzi się już od gipsu, a w zaleceniach jest noszenie ortezy. Ja osobiście przy obu urazach używałam tylko bandaża elastycznego.

      Usuń
  9. Super! Tak, właśnie Giewont trzeba odwiedzać o nietypowych porach. W "godzinach szczytu" masakra. A trasę od Strążyskiej do Kalatówek opisałam dawno temu na swoim blogu. Dla mnie był to miły spacer. Ścieżka nad Reglami bywa i z górki i pod górkę. To dobra opcja na odpoczynek po wyrypie lub rozruch przed większym wysiłkiem. Mam nadzieję, że noga już w porządku i przebiera przed kolejnymi celami do zdobycia :) Ściskam mocno :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Heh, Ścieżka nad Reglami dobra jest na leczenie zakwasów :)

      Usuń
  10. Również miałam przyjemność obcowania z Giewontem bez ludzi. Tak się jakoś złożyło, że trafiłam na niego o 17 i mogłam się nim cieszyć do granic możliwości. A co do urazu, to mam nadzieję że wszystko już w porządku. Chociaż podziwiam za taką postawę! Świetne zdjęcia! Zdrówka życzę i pozdrawiam. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Myślę, że właśnie godzina 17:00 jest optymalna na Giewont, no albo bardzo wczesny wymarsz na szlak (muszę mieć jednak przy takiej opcji bardzo silną motywację :P)

      Usuń
  11. Nie zazdroszczę przygody z kostką... Sam też miałem skręconą kiedyś, ale o chodzeniu to zbytnio mowy nie było ;) Teraz już pewnie wszystko dobrze.

    Ja byłem na Giewoncie kilka razy, ale tłumów zazwyczaj nie było - wychodząc o 5 z dołu byłem jeszcze przed większością osób :P Chociaż kiedyś na wschód się muszę na niego wybrać, może zimą?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja tam lubię Giewont, mimo tych tłumów jakie można spotkać na szczycie. Kostka w miarę szybko się zregenerowała, ale jednego siwego włosa to się pewnie przez nią dorobiłam ;)

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty

SCHRANKOGEL - trzytysięcznik dla początkujących

DRABINA WAŁBRZYSKA - kondycyjny wycisk w Sudetach!

Jezioro Iseo - poradnik praktyczny [gotowiec urlopowy!]

Szlak Kopaczy - dzienny dystans pieszy pobity!