Mały Szlak Beskidzki... na rowerze
Jest godzina
19:30. Właśnie wpadam do domu po 12-godzinnym dyżurze. Plecak oraz
rower czekają już podszykowane od dwóch dni, ale jeszcze brakuje
kilku elementów, które dopakowuje Damian. Łykam w biegu bułkę i
słucham ostatnich instrukcji oraz porad związanych z ewentualną
awarią roweru. Na pożegnanie otrzymuję w łapę bilety oraz
buziaka w czoło. Mój rowerowy czelendż właśnie się rozpoczyna.
Po 10 minutach od wyjścia z domu, jestem na dworcu kolejowym. Ładuję
się z rowerem do pociągu, daję znać smsem swojej towarzyszce, że
jestem w drodze do Wrocławia zgodnie z planem. Niecała godzina
jazdy mija mi na rozmyślaniu...
… o tym,
że to co miało być luźnym gadaniem na jednym z popasów podczas
rowerowych przejażdżek w Masywie Śnieżnika jest w realizacji. Od
teraz i przez kolejnych kilka dni! To właśnie podczas tego wypadu,
padł po raz pierwszy pomysł przemierzenia na rowerze Małego Szlaku
Beskidzkiego (MSB). Wtedy jeszcze nie było oficjalnych deklaracji,
terminów, logistyki. Ot, fajnie by było zrobić.
Gdy ostatnie
śniegi stopniały, pojawiły się dodatnie temperatury, a błoto na szlakach
przestało już tak straszyć, rower zaczął dopominać się o
uwagę. Temat związany z MSB powrócił z taką mocą, że w ciągu
dwóch miesięcy udało nam się ustalić praktycznie wszystko i doprowadzić do realizacji tego pomysłu. O
kondycję Agnieszki nie miałam się co martwić. Mieszkająca w
podgórskim terenie, trenować mogła gdy tylko czas i pogoda
pozwalały. Poza tym, z górskich aktywności to właśnie kolarstwo górskie ukochała najbardziej. Co chwilę widziałam kolejne treningi na
endomondo, na widok których miewałam wątpliwości czy jednak
lepiej się z tego nie wycofać. Trochę obawiałam się, czy to
wyzwanie rowerowe nie będzie ponad moje siły, tym bardziej, że ja
tak doskonałych warunków terenowych w pobliżu nie mam. Miałam dwa
miesiące na podreperowanie swojego wyrobu mięśniopodobnego.
Naprawdę nie chciałam startować od zera, ale już na dzień
dobry zostałam z planów treningowych praktycznie odsunięta. Przez
co? Przez chorobę. Gdy rozpoczął się wiosenny boom, a pogoda była
wręcz idealna do wałkowania podjazdów na moim najbliższym Górzcu na Pogórzu Kaczawskim, ja umierałam od
rozpierającego bólu zatok. Cały kwiecień praktycznie przeleżałam
w domu. Mój Skajek dostał kilka lżejszych komponentów, a ja w
przygotowaniach do MSB nie zrobiłam kompletnie nic. Jedynie w maju
wpadły jakieś podjazdy oraz kilometry.
Dlaczego
Mały Szlak Beskidzki jest wyzwaniem w wersji rowerowej? Bo to przede
wszystkim szlak pieszy. W pewnych momentach nawierzchnia aż prosi
się o dwa kółka, w innych jest zmorą i wtedy nachodzą myśli o
porzuceniu w krzakach swojego towarzysza. Pisząc się na tego typu
wyzwanie trzeba wiedzieć, że nie będzie to jazda na rowerze, a
przygoda na/z rowerem. Na trasę spokojnie spakowałyśmy się w
rowerowe plecaki. Sprzętem, który warto mieć, choć lepiej żeby
nie musiał być w użyciu, podzieliłyśmy się, by po prostu nie
dublować tego samego. Ja miałam apteczkę, a Agnieszka sprzęt do
ewentualnej awarii roweru. Do sprzętu i rzeczy osobistych
przyjęłyśmy wariant minimalistyczny. Spakowałyśmy się wręcz
perfekcyjnie. Jedyną niepotrzebną rzeczą okazały się ręczniki
(oczywiście też w minimalistycznej wersji), którego żadna z nas
nie użyła, ponieważ w wybranych przez nas noclegowaniach były do
dyspozycji. Gdybyśmy spały w schronisku, wtedy faktycznie ten
element byłby niezbędny.
Kilka
ogólnych informacji:
Mały Szlak
Beskidzki mierzy około 136 km. Jest dopełnieniem Głównego Szlaku
Beskidzkiego, który omija na swojej trasie trzy Beskidy: Wyspowy,
Makowski oraz Mały. Rozpoczyna się bądź kończy w dwóch
miejscach: Luboń Wielki (szczyt) oraz Straconka (dzielnica
Bielska-Białej). Suma przewyższeń to około 5600 m, praktycznie w
obu kierunkach. Pokonując szlak ze wschodu na zachód co prawda jest
ono mniejsze, ale trzeba mieć na uwadze wdrapanie się na szczyt
Lubonia, stąd suma się wyrównuje. Szlak nie jest uważany za mega
widokowy, choć będąc już na trasie nie raz dałyśmy się
zaskoczyć urokowi beskidzkich krajobrazów i rozległych panoram.
Opinia wg mnie jest troszkę krzywdząca. Sama się nią
zasugerowałam, więc zdecydowałam się by nie zabierać lustrzanki,
w myśl, że dla kilku dobrej jakości zdjęć nie warto targać na
plecach dodatkowych gramów. Przyznam, że w kilku miejscach aparatu
mi bardzo brakowało. Być może taka opinia wynika z tego, że z
punktu pieszego faktycznie ma się wrażenie, że tych widoków aż
tak często nie ma ze względu za częstotliwość zmieniającego się
otoczenia. Są długie fragmenty szlaku, gdzie po prostu idzie się
monotonnie lasem. Pokonując ten sam dystans na rowerze, trwa to
znacznie krócej. Na szlaku jest wiele miejsc gdzie można uzupełnić wodę i prowiant, jak również sprawy noclegu
nie stanowią raczej problemu (chociaż jest jeden fragment na trasie, który wymaga wcześniejszej logistyki). Oznakowanie jest dobre, ale będąc na rowerze,
zwłaszcza podczas fajnych zjazdów trzeba być czujnym. Dla tych co
chcą przemierzyć MSB na rowerze, nie mieszkających w pobliżu
Beskidów, dość sporym wyzwaniem jest także sprawa związana z
transportem siebie oraz oczywiście roweru. Tak naprawdę jedynym
wyborem jest pociąg i trzeba liczyć się z przesiadkami lub
ograniczoną siatką połączeń. Trzeba dysponować około 3 pełnymi dniami, by w miarę spokojnie przemierzyć cały szlak. Dobrze opisany jego przebieg można znaleźć tutaj.
sobota, 26
maja 2018
Spotykałyśmy
się na wrocławskim dworcu kolejowym. Pierwszy już wspólny etap to
dostanie się do Katowic. Załadowałyśmy się z rowerami do
ostatniego wagonu (brak przedziału rowerowego w TLK). 3 godziny
jazdy minęły nam szybko. Kilka minut po północy zameldowałyśmy
się w hostelu (200 metrów od dworca), który wcześniej
zarezerwowałyśmy, ustalając także z obsługą, że będziemy z
rowerami i zależy nam na bezpiecznym ich przechowaniu. Do dyspozycji
miałyśmy około 6 godzin snu (lepsze to niż tułanie się na
dworcu po nocy), gdyż jeden jedyny pociąg, który przejeżdżał
przez Rabkę-Zdrój, odjeżdżał po godzinie 6-ej rano.
DZIEŃ #1
SIŁA
CHARAKTERU I MOTYWACJI
niedziela,
27 maja 2018
Dnia
poprzedniego kupiłyśmy bilety do Rabki-Zdrój, więc z hostelu
udałyśmy się bezpośrednio na peron, gdzie był już podstawiony
pociąg. Jazda trwała 4 godziny, które wykorzystałyśmy na
uzupełnienie snu. Dwie dziewczyny z rowerami MTB mogą wzbudzać
zainteresowanie, stąd często na trasie byłyśmy pytane gdzie
jedziemy. Jedną z takich osób był oczywiście konduktor. W
Rabce-Zdrój zameldowałyśmy się przed południem. Mogłoby się
wydawać, że to już start. Start naszej rowerowej przygody -
owszem, ale nie szlaku. Od spotkanych rowerzystów zasięgnęłyśmy
informacji jak najlepiej dojechać na Luboń Wielki. Generalnie
dowiedziałyśmy się, że wszystkie drogi szutrowe prowadzą na
Luboń, jaką byśmy nie wybrały... Dostałyśmy informacje, które
prawo i które lewo wybierać by mieć pod kołami najlepszy wariant
podjazdowy. Początkowo faktycznie droga była spoko, jednak przy
kolejnych skrzyżowaniach miałyśmy wątpliwości które prawo i
które lewo wybierać. Skończyło się to na pierwszym spotkaniu z
okropnym błotem i pchaniem roweru. Cennego przewyższenia nie
chciałyśmy stracić, więc na pomoc przyszła nam aplikacja Mapy
Turystycznej. Dzięki niej miałyśmy odniesienie jak daleko
znajdujemy się od jakiegokolwiek szlaku i ewentualnie które ścieżki
wybierać. W pewnym momencie nawet przedzierałyśmy się z rowerami
przez chaszcze i bardzo gęsty las. Zamiast połączyć się z
zielonym szlakiem pieszym, na Luboń Wielki wjechałyśmy zupełnie z
drugiej strony, szlakiem niebieskim. Grunt, że w końcu zobaczyłyśmy
słupek z tablicą o początku/końcu MSB. Witaj przygodo!
Start z Lubonia Wielkiego. |
Dopiero
będąc na Luboniu Wielkim mogłyśmy ogłosić rozpoczęcie Małego
Szlaku Beskidzkiego. Z powodu dojazdu do Rabki-Zdrój i konieczności
wdrapania się na szczyt, wybiło mocne popołudnie. Miałyśmy więc
do dyspozycji tylko połowę dnia, stąd pokonanie pierwszych
kilometrów szlaku miało zamknąć się w około 30.
Start szlaku
rozpoczął się od sprowadzania rowerów. Mniej więcej do połowy
zboczy Lubonia. Stroma i wąska ścieżka stanowiła także wyzwanie
dla pieszych. Później już teren trochę puścił i mogłyśmy
wsiąść na rowery. Zaczęłyśmy nadrabiać czas i kilometry.
Prognozowane burze, zaczęły o sobie dawać znać. W kierunku,
którym miałyśmy jechać, niebo było ciemnogranatowe. Dało się
usłyszeć pierwsze pomruki nadchodzącej burzy. W Mszanie Dolnej
wykorzystując czas na przeczekanie deszczu, zgodnie stwierdziłyśmy,
że przy okazji zjemy jakiś obiad. Gdy zasiadłyśmy przy stoliku z rozłożonym parasolem, właśnie zaczęło lać. Czasowo wpasowałyśmy się
idealnie! To był pierwszy i nie ostatni raz kiedy ograłyśmy burzę
i wciąż pozostałyśmy suche. Przynajmniej w kontekście
przemoczenia od deszczu, bo bycie mokrym od potu towarzyszyło nam
wielokrotnie.
Po
uzupełnieniu strat energetycznych ruszyłyśmy dalej. Szlak
wyprowadził nas na obrzeża miejscowości. Pojawiły się pierwsze
lekkie bądź mocniejsze podjazdy. W pewnym momencie podjazdy zaczęły
przybierać charakter wspinaczkowego wypychu aż na sam wierzchołek
Lubogoszcza. Przyznam szczerze, że to był moment, w którym miałam
wrażenie, że MSB nas testuje. Nie tyle naszą kondycję, co siłę
charakteru i pokłady motywacji. Wypych nie miał końca. Dodatkowo burzowa pogoda wiązała się z duszną atmosferą.
W nagrodę
za wysiłek wepchania siebie oraz roweru, Lubogoszcz uraczył nas
brakiem widoków. Po posileniu się jedynie batonikiem, ruszyłyśmy
dalej. Trzeba było teraz z tej góry zejść. O zjechaniu nie było mowy. Tak jak w przypadku
Lubonia, teren mniej więcej w połowie tracenia wysokości zaczął
powoli puszczać. Znowu pojawił się wiatr we włosach. Szybko znalazłyśmy się w Kasinie Wielkiej. To miejsce było planem
minimum jakie miałyśmy osiągnąć tego dnia. Pora dnia pozwalała
jeszcze na co najmniej 2,5h jazdy w jasnościach, więc chciałyśmy
podgonić z kilometrami. Miałyśmy obawy, że jeżeli
teren będzie tak trudny pod rower jak dotychczas, to po prostu może
nam nie starczyć dni jakimi dysponowałyśmy. Minęłyśmy Bike Park
w Kasinie, by tuż przy końcu wioski zatrzymać się w celu
ogarnięcia noclegu, w miejscu do którego ewentualnie byłybyśmy w
stanie dotrzeć (Przełęcz Jaworzyce). Niestety poszukiwania zaczęły
się przeciągać. Znalezione w necie namiary na różnego rodzaju
agroturystyki nie reagowały na nasze telefony. Z początkowych 2,5h
zrobiła się jakaś 1h. Nie mając pewności, że znajdziemy nocleg
nawet będąc na miejscu, pukając po prostu do drzwi, zdecydowałyśmy, że zostaniemy jednak w Kasinie Wielkiej. W jednej z agroturystyk bez
problemu otrzymałyśmy pokój, a rowery wylądowały w garażu.
Późnym wieczorem, wpadł do nas znajomy Agnieszki, który mieszka nieopodal. Człowiek o bardzo dobrym sercu - wszak GOPR'owiec, przywiózł nam w siatce produkty na śniadanie oraz radlerki. Przy okazji
podzielił się z nami wiedzą, co ewentualnie możemy spotkać na
dalszym etapie szlaku. Taki support na trasie! ☺✌
DZIEŃ #2
HALO, TU
WARSZAWA!
poniedziałek, 27 maja 2018
Już po 6
rano rozpoczęłyśmy młynkowanie. Mając do dyspozycji cały dzień
oraz prognozy pogody wolne od burz, miałyśmy szansę machnąć
jakiś konkretniejszy dystans. Na odcinku pomiędzy Kasiną Wielką a Przełęczą Jaworzyce byłyśmy raz na, a raz obok roweru. Warto wytężać wzrok, bo przy dobrej widoczności, na którą akurat natrafiłyśmy, na jednej z rozleglejszych panoram, poza innymi beskidzkimi pasmami, widać również Tatry! Początek dnia co prawda zaczął nam się w wolniejszym tempie, ale gdy tylko pojawiłyśmy się na przełęczy, która stanowi punkt podziału z kolejnym beskidzkim pasmem, teren zmienił swój charakter.
Analizując różnicę w terenie na mapach wszystkich trzech Beskidów, to Wyspowy wydawał się być najmniej przychylny dla roweru. I faktycznie, od Przełęczy Jaworzyce, z której czerwone znaki szlaku miały nas teraz poprowadzić przez Beskid Makowski, spotykałyśmy znacznie mniej wypychów, a nawet jeżeli były to nie zapadły nam aż tak znacząco w pamięć. Prawdopodobnie o wypychu na Lubogoszcz jeszcze nie raz będziemy wspominać podczas jakiegoś popasu w górach.
Analizując różnicę w terenie na mapach wszystkich trzech Beskidów, to Wyspowy wydawał się być najmniej przychylny dla roweru. I faktycznie, od Przełęczy Jaworzyce, z której czerwone znaki szlaku miały nas teraz poprowadzić przez Beskid Makowski, spotykałyśmy znacznie mniej wypychów, a nawet jeżeli były to nie zapadły nam aż tak znacząco w pamięć. Prawdopodobnie o wypychu na Lubogoszcz jeszcze nie raz będziemy wspominać podczas jakiegoś popasu w górach.
Beskid
Makowski przywitał nas asfaltowym, a następnie szutrowym podjazdem
na kolejną górę na „L”, którą zdobędziemy podczas MSB –
Lubomir. Na szczycie rozpościera się głównie widok na
obserwatorom astronomiczne. Zasiadłyśmy na zadaszonych ławkach ze
stolikami. W czasie drugiego śniadania, wykorzystując już dobre
nasłonecznienie, wystawiłyśmy nasze niechcące się wcześniej
wysuszyć ubrania. Kolejnym punktem na trasie tego dnia był dojazd
do Schroniska PTTK na Kudłaczach, który pokonałyśmy w siodełku.
Przy schronisku zrobiłyśmy tylko pamiątkowe zdjęcia i ruszyłyśmy
dalej. Większą przerwę planowałyśmy zrobić na obiedzie w
Myślenicach, ale żeby się tam znaleźć, na trasie jeszcze
miałyśmy do zaliczenia górę Działek, która swój prawdziwy
charakterek pokazała dobiera na zejściu. Na bardzo krętej,
stromej i przepaścistej ścieżce ledwo mieściłyśmy się z
rowerem u boku.
W
Myślenicach wybiło popołudnie. Dopiero będąc w mieście poczułyśmy panujący
upał. Dotychczas byłyśmy w oddaleniu od cywilizacji, a od słońca
chronił nas cień drzew. W restauracji „Młynek” za niewielką
kwotę obżarłyśmy się zestawem obiadowym, który generalnie
początkowo zamiast dodać, to odebrał nam trochę sił. Ciężko
było wstać od stolika i kontynuować dalej szlak, a według naszych
planów byłyśmy mniej więcej w połowie dystansu dnia. Zanim opuściłyśmy myślenicki rynek, uzupełniłyśmy braki w wodzie w pobliskim sklepie. W plecakach przybyło znowu trochę kilogramów, ale te szybko zaczęły znowu maleć, gdy tylko wydostałyśmy się na obrzeża miasta i ponownie zaczęłyśmy piąć się w górę, wyłażąc w pewnym momencie na otwartą przestrzeń. Pięknie było widać całe miasto i górujące nad nim beskidzkie pagórki, ale w tamtej chwili marzyłyśmy by jak najszybciej znowu znaleźć się w lesie.
Nachylenie powoli zaczęło puszczać i można było złapać oddech. Kolejne kilometry okazały się być dostępne do jazdy na rowerze. Szlak prowadził po w miarę płaskim terenie, ale spotkałyśmy szereg przeszkód w postaci wiecznie niewysychających, sporych rozmiarów kałuż, więc nie było za bardzo jak podreperować średniej prędkości dziennej. Na tym odcinku wpadła także pierwsza gleba. Tak szybko się wszystko zadziało, że dopiero jak okazało się, że nic poważnego mi ani Skajkowi nie jest, zaczęłam analizować jej przyczyny. Wywrotka była dość banalna, ale jednak zmęczenie, temperatura oraz niestaranne (akurat wtedy) dociągnięcie wszystkich pasków plecaka wystarczyło by zostawić trochę krwi na MSB. ☺
Wylądowałyśmy w wiosce Palcza i generalnie chciałyśmy jeszcze przejechać około 15 km dalej, by ostatecznie zatrzymać się na nocleg w Zembrzycach. Z doświadczenia dnia poprzedniego nie skorzystałyśmy i znowu z dostępnych jeszcze 2,5 h jazdy w jasności, zaczęły ubywać minuty. Nadszedł czas na załatwianie jakiegoś dachu nad głową. Lista potencjalnych noclegów bardzo szybko się skończyła. Miejscówka, którą uznałyśmy za pewnik, niestety nie miała wolnych miejsc. Inne numery telefonów albo nie odbierały, albo były nieaktualne bądź nieprawidłowe. Na jeden z takich numerów, który widniał w necie z informacją, że należy do Bacówki, zadzwoniłam. Po moim szybkim przekazaniu informacji w jakiej sprawie dzwonię, okazało się że dodzwoniłam się na prywatny numer osoby mieszkającej w Warszawie. Do stolicy Polski było nam raczej nie po drodze, więc trzeba było coś zacząć kombinować w miejscu, w którym notabene utkwiłyśmy. Niestety, po zasięgnięciu informacji od mieszkańców wioski, okazało się, że w Palczy nikt nie prowadzi agroturystyki. Dostałyśmy namiary na jedno miejsce, ale oddalone od wioski, jak i szlaku o około 5 km. Początkowo kręciłyśmy na tą ewentualność nosem, bo nie chciałyśmy się oddalać od przebiegu czerwonych znaków, które nas interesowały od dwóch dni, ale po prostu nie miałyśmy wyjścia. Pokonanie 5 km na rowerze po asfalcie nie stanowiło problemu. Zadzwoniłyśmy z zapytaniem o przygarnięcie dwóch rowerzystek. W końcu usłyszałyśmy odpowiedź, na którą czekałyśmy od ponad godziny: jest wolny pokój! Po około 40 minutach zjawiłyśmy się w Agroturystyce w Budzowie. Rowery wylądowały w stajni, a my otrzymałyśmy pokój z widokiem na krowę oraz owieczki pasące się na łące. Poczułyśmy ulgę, że udało się jednak tej nocy nie wylądować w krzakach. Już przy kolacji zaczęłyśmy szukać noclegu na kolejną (i ostatnią) noc, tym bardziej, że wiedziałyśmy iż mając do dyspozycji jeszcze niecałe 1,5 dnia mniej więcej było wiadome w jakim punkcie na szlaku musimy obligatoryjnie wylądować, by mieć szansę go ukończyć.
DZIEŃ #3
ZBUNTOWANY KLAPEK
wtorek, 28 maja 2018
Jak wspominałam wcześniej, dwie dziewczyny z rowerami MTB mogą wzbudzać zainteresowanie. Gospodarze, którzy użyczyli nam dachu nad głową oczywiście zaczęli zadawać pytania w stylu: gdzie, jak i po co? Agnieszka opowiedziała o naszym problemie z noclegiem i powodzie dla którego znalazłyśmy się w Budzowie, z dala od przebiegu MSB. Na tą wiadomość, zaoferowali nam oraz rowerom podwózkę autem, do miejsca, w którym dnia poprzedniego skończyłyśmy. Taki support na trasie! (drugi już z resztą ☺).
Przed 7:00 razem z rowerami ponownie zjawiłyśmy się w Palczy. Wiedząc, że cenną godzinę którą byśmy straciły na przejechaniu tych 5 km (podjazd) mamy wciąż do dyspozycji, a sprawa noclegu jest już ogarnięta, wystartowałyśmy już bez dodatkowego pasażera o imieniu stres. Odcinek do Zembrzyc okazał się być baaardzo fajny do jazdy na rowerze.
W Zembrzycach odnalazłyśmy sklep, w celu uzupełnienia wody. Podczas robienia przepaku, Agnieszka zauważyła, że jechała z otwartym plecakiem. Okazało się, że w dolnej komorze brakuje jednego klapka. Ja zazwyczaj na całej trasie MSB zabezpieczałam tyły (czyt. jechałam druga) i nie widziałam by zamki w plecaku były niedosunięte. Poza tym, nawet nie było możliwości tego dostrzec, ponieważ na plecaku suszyła się koszulka. Zaczęłam odtwarzać sobie niedawno przebyte 15 km i przypomniałam sobie, że jadąc, faktycznie widziałam leżący przy ścieżce klapek, ale uznałam że stanowi on stały element lasu. Analizując całe to zdarzenie, "śmiechom nie było końca". ☺
W Schronisku PTTK na Leskowcu wpadł nam dłuższy postój. Nie tylko z powodu przerwy obiadowej, ale także ze względu na obserwowanie sytuacji dziejącej się na niebie. Dało się usłyszeć w oddali pierwsze grzmoty. Było duże ryzyko, że jak tylko zaczniemy jechać, ostro nas zleje. Postanowiłyśmy najgorszy moment burzy przeczekać pod dachem, ale ta nie chciała wyjść nam na spotkanie. W międzyczasie podszedł do nas turysta, który przemierzał Mały Szlak Beskidzki w odwrotnym kierunku. Skonsternowanym głosem, zapytał nas czy znamy jakieś miejsca noclegowe na odcinku Leskowiec- Myślenice. Niestety nie byłyśmy w stanie mu nic doradzić, gdyż same dnia poprzedniego miałyśmy problem ze znalezieniem dachu nad głową.
Spojrzałyśmy w necie na radar burzowy. Front był bardzo rozległy i tak naprawdę ciężko było stwierdzić jak się przez najbliższe godziny rozwinie. Postanowiłyśmy zaryzykować i dalej kontynuować szlak.
Grzmoty i pioruny straszyły nas z każdej strony, ale my wciąż pozostałyśmy nietknięte deszczem. Na Łamanej Skale podczas krótkiej przerwy, przyplątał się do nas pies. Początkowo myślałyśmy, że po jakiejś chwili pojawi się jego właściciel. Nikt jednak nie nadszedł.
Azymut, którym miałyśmy się dalej kierować wydawał się być już wolny od burz. Zaczęłyśmy dalej korbkować w stronę kolejnych punktów na trasie. Na fragmencie od Łamanej Skały przez Potrójną aż do Przełęczy Kocierskiej towarzyszył nam pies. Przebiegł za nami kilka kilometrów. Pies wyglądał na wyżła niemieckiego szorstkowłosego albo na jego skundloną wersję i miał naprawdę niezłą kondycję. Kilka razy mu na zjazdach odjechałyśmy, myśląc, że już nas nie dogoni. Ten jednak po chwili wybiegał zza krzaków.
Na Przełęczy Kocierskiej pies wybrał nowych towarzyszy i zmienił kolory szlaku, a my z ostatnim wyzwaniem dnia zostałyśmy same. Po kolejnych zjazdach i podjazdach, tuż na samym końcu naszej trasy, czekał nas wypych na Kiczorę. W porównaniu jednak do poprzednich, ten został nam w pełni wynagrodzony. Zbliżający się wieczór dodatkowo ubrał w ciepłe barwy widoki rozpościerające się ze szczytu. Tuż przed zjazdem na kwaterę, Kiczora pożegnała nas widokiem na piękną tęczę.
Na pobliskiej Górze Żar, w okolice której koniecznie musiałyśmy dotrzeć, nawet jakby trzeba było czołgać się z rowerami, nie ma żadnych noclegów. Są natomiast poniżej, ale trzeba opuścić czerwone znaki. W pensjonacie znajdującym się obok dolnej stacji kolejki linowo-terenowej zameldowałyśmy się przed ustaloną godziną przybycia. Jednak ten dzień nie okazał się być aż tak ciężki jak przewidywałyśmy. Rowery wylądowały w kanciapie, a my po wcześniejszych ustaleniach z właścicielką odnalazłyśmy w pokoju lodówkę, w której miało znajdować się śniadanie, w połowie stając się naszą kolacją. Późna pora oraz wczesny start następnego dnia spowodowały, że nie miałyśmy za bardzo jak uzupełnić żarełko.
DZIEŃ #4
WYPYCH NA POŻEGNANIE
środa, 29 maja 2018
Kilka minut po 6:00, a my już na rowerach. Zaczęłyśmy od podjazdu na Górę Żar, a następnie sprowadzania roweru do Zapory Porąbka. Liczyłyśmy na przyjemny zjazd, ale niestety nawierzchnia na szlaku była parszywa. Do tego jeszcze trwały prace leśne z użyciem ciężkiego sprzętu.
Od Zapory Porąbka szlak prowadzi na Hrobaczą Łąkę, która praktycznie od samego początku trzyma charakter wspinaczkowego wypychu. Mając taką wizję przed sobą, trwającą co najmniej dwie godziny, koniecznie musiałyśmy odnaleźć jakiś sklep. W okolicy samej zapory takowego nie ma. Nadkładając ok 2 dodatkowych kilometrów, w miejscowości Międzybrodzie Bialskie znalazła się biedronka, niekoniecznie skrzydlata, ale z dość dobrym zaopatrzeniem by uzbroić się w energię do latania, wróć.., pchania roweru. ☺
Przemierzając szlak od Rabki-Zdrój do Bielska Białej, są dwie bardzo dobrze wpadające w pamięć góry, na które baaardzo ciężko wjechać rowerem. Jest to Lubogoszcz oraz właśnie Hrobacza Łąka.
Od Hrobaczej Łąki aż do Bielska Białej charakter terenu jest spadkowy. W Straconce wśród rozbrzmiewającej kakofonii (remonty dróg), odnalazłyśmy przy kościele słupek ze szlakowskazami. Jeden z nich stanowił naszą kropkę końcową MSB. Mieszkańcy biegający za swoimi sprawami, nawet nie byli świadomi, że dwie dziewczyny właśnie spełniły swoje kolejne górskie marzenie.
Nie miałyśmy dużo czasu by świętować przy słupku. Po pamiątkowych fotach, wsiadłyśmy dalej na rowery i przemknęłyśmy między ulicami miasta w celu dostania się na dworzec kolejowy. Tego dnia polskie koleje miały dobry dzień i nasz powrót do domu obył się bez niechcianych przygód.
Dziewczyny, naprawdę szacun dla Was :) Btw, znów mam ochotę na MSB, muszę go wreszcie zrobić ;)
OdpowiedzUsuńPozdrowienia :)
Dzięki! No właśnie, Ty chyba w Beskidy masz znacznie bliżej niż my :P
UsuńGratuluję :) Jednak udało Ci się wybrać na MSB i go przejechać, tak jak wspominałaś. Błoto nie pochłonęło jak widzę.
OdpowiedzUsuńZ MSB widoki są, ale ograniczone dłuższymi leśnymi odcinkami.
Oprócz tych kałuż w Beskidzie Makowskim, to na samym szlaku nie było błota... Na błoto natknęłyśmy się w sumie tylko na początku, podczas podjazdu na Luboń (wariant pozaszlakowy). Oceniając już na spokojnie ten szlak, to cieszę się, że wybrałyśmy wariant rowerowy a nie pieszy. Wydaje mi się, że więcej emocji przywiozłyśmy do domu :)
UsuńKonkretną wyrypę sobie zapodałyście. Graty !
OdpowiedzUsuńNie wybierasz się na MSB? Pewnie dystans byś połknął w jeden dzień :D
UsuńMega szacun dziewczyny. Super się to czyta.
OdpowiedzUsuńI ta mina na zdjęciu na Lubogoszczy bezcenna.
Haha, no minę mam niezłą. Wtedy miałam naprawdę dość tego wypychu :P Dzięki za miłe słowa! Pozdrawiamy! :)
UsuńBrawo.ja planuje MSB tez od Lubonia ,jak myslicie jest sznasa zrobic to w 2 dni (z jednym noclegiem) pozdrawiam
OdpowiedzUsuńHmmm, mając do dyspozycji całe dwa dni, mocną łydę i wytrenowane ramiona do wypychów - myślę, że szansa jest :)
Usuńwielki szacum dla Was :)) tama mała uwaga wygodniejsze i praktyczniejsze są na wyprawę sakwy niż plecak ale to tylko moje zdanie
OdpowiedzUsuńDziękujemy! Obie jeździmy bez sakw. Plecaki rowerowe Deutera polecamy bardzo, świetnie przylegają na plecach i na zjazdach w ogóle nie czuje się że ma się coś na sobie. Mi osobiście sakwy kojarzą się z wyprawami rowerowymi w większej mierze jeżdżonymi po asfalcie. MSB do takiego typu wyjazdu na pewno nie należy. W przyszłości, jak plecak będzie za mały, a bagażu będzie więcej do zabrania to planuję sobie sprawić taką typową torbę bikepackingową pod siodełko. Pozdrawiam! :)
UsuńHejka, winszuję wyprawy, z przyjemnością przeczytałem całą relację.
OdpowiedzUsuńMała poprawka we fragmencie: "Przy schronisku zrobiłyśmy tylko pamiątkowe zdjęcia i ruszyłyśmy dalej. Większą przerwę planowałyśmy zrobić na obiedzie w Myślenicach, ale żeby się tam znaleźć, na trasie jeszcze miałyśmy do zaliczenia górę Działek, która swój prawdziwy charakterek pokazała dobiera na zejściu."
Działek to niewielka górka między Kudłaczami a Uklejną. Prawdopodobnie miałaś na myśli właśnie Uklejnę, z której to właśnie jest ten stromy i momentami wąski zjazd do Myślenic :) Pozdrawiam spod Śliwnika przez który też przejeżdżałyście :)