Jeszcze dobrze nie opuszczając granic Słowacji w jadącym do domu autobusie, razem z Karoliną obiecałyśmy sobie eksplorację w formie trekkingu długodystansowego kolejnych pasm górskich tego kraju. Właśnie oddalałyśmy się od miejscowości Donovaly, która zakończyła nasze przejście Grani Niżnych Tatr. Bez zgłębiania się w temat, padły od razu nazwy „Wielka” oraz „Mała Fatra”. To właśnie te góry były następne w planach, a szczegóły ewentualnego trekkingu miały zostać dopięte jak już pojawi się kapka wolnego oraz dobrej pogody.
Nadeszła
późna jesień podczas której szukałam inspiracji bądź pomysłów
na przyszły rok, tym bardziej, że zbliżał się koniec listopada,
oznaczający zazwyczaj planowanie urlopów. Chociaż miałyśmy przy
najbliższej okazji po raz kolejny wybrać się na Słowację, ja
podczas jednego z posiedzeń u wujka Google'a, natrafiłam na
oficjalną stronę internetową Tyrolu, na której znalazłam
informacje o szlaku Adlerweg. To, w jaki sposób został ten szlak
opisany (poszczególne etapy), cała otoczka – lubiana przeze mnie
Austria (Tyrol) jak i wędrówka po kilku różnych alpejskich
pasmach górskich oferująca sporą różnorodność - spowodowała,
że Adlerweg nie dał mi żyć i nie pozwolił się zamknąć głęboko
w górskiej szufladzie. W moich myślach ciągle dopominał się o
uwagę. Początkowo broniłam się przed nim, bo stwierdziłam, że to spory
projekt, później jednak sama się puknęłam w czoło – jak nie
teraz to niby kiedy?
Karolinie
podesłałam informacje o Adlerwegu. Szybko odpisała tak jak lubię
najbardziej – krótko, ale konkretnie – „jedziemy!”. Takim
oto sposobem góry Słowacji zamieniłyśmy na Alpy w Austrii.
Ustaliłyśmy
termin wyjazdu na przełom czerwca i lipca. Ja jeszcze w maju miałam
zaplanowany Kazbek. Co ciekawe, wiedząc, że bilety lotnicze są już
zakupione na oba wyjazdy, bardziej nie mogłam się doczekać
Adlerwegu. Są takie miejsca, są takie pomysły czy projekty
górskie, które powodują wyrzut górfinek jeszcze w domu przed
kompem, w fazie samego planowania!
Przez całą
zimę oraz wiosnę oczekiwałam aż w kalendarzu zawita czerwiec!
Udane wejście przy pięknej pogodzie na Kazbek, jeszcze bardziej
podkręciło przedwyjazdową ekscytację! Niech ta
górska passa trwa jak najdłużej! A ile miała trwać na Adlerwegu?
W sumie 16 dni!
WELCOME TO
TIROL!
sobota, 22
czerwca 2019
W fazie
lądowania samolotu nagle się przebudziłam, a widok jaki ujrzałam szybko rozszerzył moje źrenice. Od razu kątem oka
spojrzałam na Karolinę, która siedziała w równoległym rzędzie.
Nie spała, lecz jak zahipnotyzowana gapiła się przez malutkie okno. W otoczeniu wysokich gór właśnie lecieliśmy w dolinie rzeki Inn. Z
pokładu samolotu śmiało można było dostrzec ludzi na szlakach.
Siedząc po prawej stronie, widziałam jak prezentuje się „wschodnie
skrzydło” po którym będziemy wędrować, Karolina siedząca po
lewej stronie oglądała „głowę” jak i dalsze pasma alpejskie,
prezentujące już ośnieżone 3-tysięczniki.
W momencie
wyłączenia sygnalizacji zapięcia pasów, spojrzałyśmy na siebie
z ukrytymi uśmiechami. Nasza przygoda z Adlerwegiem zaczęła
nabierać realnych rumieńców. W terminalu zrobiłyśmy przepak,
gdyż jeden plecak był naszym bagażem rejestrowanym, z powodu
przewozu kijków trekkingowych oraz śledzi od namiotu. Spokój jaki
panował, sprawiał, że czułyśmy się jakbyśmy wylądowały na
jakimś aeroklubowym, a nie na jednym z najtrudniejszych technicznie
i obsługującym rocznie ponad milion pasażerów lotnisku.
Każda
założyła na siebie ok 13 kg pakunek. Ciężar plecaków na „dzień
dobry” zwracał na siebie uwagę, a jeszcze nie było w nich wody!
W Innsbrucku zjawiłyśmy się wczesnym popołudniem, więc miałyśmy
do dyspozycji jeszcze sporo czasu. Wykorzystałyśmy go na zrobienie
uzupełniających zakupów jedzeniowych oraz sprzętowych (kartusz z
gazem). Lotnisko w Innsbrucku
znajduje się ok 4 km od centrum. Postanowiłyśmy ten dystans
przejść na piechotę. Miała to być rozgrzewka przed codzienną
łaziorką. Na głównym
dworcu kolejowym w Innsbrucku kupiłyśmy bilety w automacie. W
poczekalni, wolny czas wykorzystałyśmy na obmyślenie strategii na
najbliższe dni. By dać sobie szansę na przejście 24 etapów w 16
dni, musiałyśmy kilka etapów ze sobą połączyć. Pierwsza taka
okazja otwierała się nam już na samym starcie.
Po 1,5h
jazdy, drzwi pociągu otworzyły się na stacji St Johann in Tirol –
miejscowości, z której startuje się na Adlerweg. Górski kurort
przywitał nas ścianą deszczu - akuratnie natrafiłyśmy na
oberwanie chmury! Wybiegłyśmy z pociągu do budynku stacji. Chwilę
czekałyśmy na rozwój sytuacji, stojąc przed głównym wyjściem.
Intensywność padającego deszczu jednak nie malała. W obawie, że
nie zdążymy dotrzeć na camping przed zamknięciem recepcji,
ruszyłyśmy w strugach deszczu na obrzeża miejscowości.
Na camping
Michelnhof przybyłyśmy odziane w przeciwdeszczówki. Po
zameldowaniu się, akuratnie na 10 minut przestało padać.
Wykorzystałyśmy ten moment do szybkiego rozstawienia poliestrowego
schronienia. Nasz namiot Lan Shan 2 – specjalnie zakupiony na
Adlerweg – nie przechodził wcześniej testów w deszczu. Za domem
został tylko raz rozstawiony, by ogólnie wiedzieć w jaki sposób
się go rozkłada. Nasz pośpiech przed dostawą kolejnej porcji
intensywnego deszczu, spowodował, że namiot zaczął nam
przeciekać. Z początku trochę przestraszyłyśmy się, że namiot
nie daje rady odpierać ataków tak zmasowanej ilości wody. Trzeba
było szybko zareagować, by uchronić się przed tyrolskim potopem.
Konstrukcja namiotu, która bazuje na dwóch kijkach trekkingowych,
wymaga bardzo dobrego naciągu. Ubrałam pelerynę bohatera (czyt.
ponczo przeciwdeszczowe) i wypełzłam na zewnątrz. Zaczęłam
zmieniać kąty naciągnięcia materiału oraz jego naprężenie,
mocniej powbijałam śledzie. Karolina siedząca w środku, oceniała
czy zastosowane poprawki przyniosły jakieś efekty. Po 2 godzinach
obserwacji, okrzyknęłyśmy, że potopu nie będzie, a deszczową noc, będzie można bez obaw przespać. Po
ogarnięciu kolacji, ustaliłyśmy plan minimum na jutrzejszy dzień
oraz ostatni raz spojrzałyśmy na prognozy pogody.
Na kilka minut odsłonił się masyw Wilder Kaiser po którym będziemy wędrować przez najbliższe dni.
Zapowiadał
się nam mokry start. Jeszcze chwilę analizowałyśmy, czy nie
wyruszyć na szlak z jednodniowym opóźnieniem, ale ostatecznie
zadecydowałyśmy, że nie zmieniamy planów. Po południu miały pojawić się spore
przejaśnienia, które
niosły za sobą ogromną zmianę w pogodzie na cały najbliższy
tydzień.
ETAP 1 - WOLISZ DESZCZ CZY UPAŁ?
niedziela,
23 czerwca 2019
Zrobiło się trochę żywiej na campingu. Poranne toalety wymusiły
na mieszkańcach wypełznięcie ze swoich kamperów. Pod zadaszeniem
zaczęłyśmy zwijać nasz mokry namiot, a na wysokiej beczce
robiącej za stolik barowy, gotowałyśmy w kuchence wodę. Stałyśmy
się obiektem zainteresowania. Kilku osobom zdradziłyśmy nasze
zamiary, gdy te na pewniaka zagaiły do nas po niemiecku. Zazwyczaj
nie wiedziałyśmy o co dokładnie pytają, więc odpowiadałyśmy
jednym słowem - „Adlerweg”.
W towarzystwie padającego deszczu opuściłyśmy
camping i udałyśmy się w stronę centrum miasta. W samym rynku nie było żywej duszy! Na taki stan
złożyła się przede wszystkim niedziela (pozamykane sklepy) oraz
panująca aura.
Oficjalna „kropka” szlaku znajduje się w
dzielnicy miejscowości St. Johann in Tirol zwanej Hinterkaiser,
także pokonane pierwsze kilometry po chodniku nie mogłyśmy
zaliczyć na poczet Adlerwegu, co było dojmującą wiadomością, bo
ja już zaczęłam odczuwać ramiona, które ewidentnie nie radziły
sobie z niesionym ciężarem.
Idziemy w stronę dzielnicy Hinterkaiser.
Przy
zajeździe Rummlerhof stanęłyśmy na linii startu. Nasza górska
przygoda z Adlerwegiem właśnie się rozpoczęła. Po przejściu kilku
pierwszych metrów, przy szlaku spotkałyśmy tablicę informacyjną
oraz pięć głazów reprezentujących poszczególne pasma górskie
po których będziemy wędrować. Po opuszczeniu ostatnich zabudowań
weszłyśmy w końcu do lasu. Było ciepło, ale wciąż padający
intensywnie deszcz nie pozwalał pozbyć się przeciwdeszczówek,
które w panujących warunkach (wysoka temperatura oraz wilgotność
powietrza) powodowały, że szło się nam mało komfortowo. Kryzys
to może za duże słowo (te prawdziwe miały nastąpić kilka dni
później), ale kompletnie nie miałam powera. Karolinie ewidentnie
szło się lepiej i to ona prowadziła nasz team. Ja człapałam
powoli za nią swoim tempem, licząc że w końcu padnie magiczne
słowo „przerwa”. Po około trzech godzinach od opuszczenia
campingu, znalazło się przy szlaku zadaszone miejsce. W mgnieniu
oka zrzuciłam z siebie ponczo przeciwdeszczowe oraz plecak. Moment
uczucia ulgi pamiętam do dzisiaj! Przez kilka minut unosiła się nade mną para, a cała koszulka była tak mokra jakbym właśnie dobiegła
na metę maratonu.
W końcu wchodzimy na typowy górski szlak!
Las jaki jest, każdy widzi.😉
Szuter zamienił się w kamienno-korzenną ścieżkę.
Przed
wyruszeniem dalej, zadałam Karolinie podchwytliwe pytanie - „wolisz
deszcz czy upał?”. Nakierowana wprost na nią włączona kamerka
miała zarejestrować odpowiedź. Kilka dni później miałam w
planach zadać to samo pytanie. A dlaczego w ogóle tak nagle został
poruszony ten temat? Otóż przed nami były ostatnie chwile z
deszczem, gdyż już za kilkanaście godzin miały nadejść trwające
blisko tydzień, iście afrykańskie upały z bezchmurnym niebem! To
był pewniak, bo front miał zalać prawie całą Europę i wszystkie
prognozy pogody powystawiały wysokie wskaźniki wiarygodności.
Warunki w jakich obecnie szłyśmy, w naszym mniemaniu były
najgorsze z możliwych i byłyśmy przekonane, że jak tylko zrzucimy
z siebie ochronki przeciwdeszczowe oraz zgubimy kilka kg z naszych
plecaków, jak te orlice, w końcu rozprostujemy skrzydła! Niestety, byłyśmy w błędzie!
Zza rozłożystych gałęzi drzew, zaczęły się nieśmiało pojawiać kilkumetrowe skałki.
Podczas
zbliżania się do największej atrakcji etapu 1, zaczęła maleć
intensywność padającego deszczu. Będąc przy wodospadzie Schleier
(Schleierwasserfall) spadające na nas krople wody pochodziły już
tylko z tego fenomenalnie prezentującego się żywiołu.
Pod skalną grotą. Przebieg szlaku zaczął się robić ciekawszy!
Otoczenie
wodospadu Schleier stanowi mekkę wspinaczy ekstremalnych. Opadające
na 60 metrów skalne sklepienia oferują jedne z najtrudniejszych dróg
wspinaczkowych na świecie! Jest ich ponad 150. Dla
przykładu, droga o nazwie „Mongo” ma wycenę 9a!Adama Ondry
niestety nie spotkałyśmy, ale ściany nie stały „puste”. Mała
grupka wspinaczy próbowała okiełznać jedną z wybranych przez
siebie dróg. Wielka szkoda, że sektory wspinaczkowe nie nadają się
dla niedzielnych wspinaczy, bo zmagać się z grawitacją w takich
okolicznościach przyrody, z buzującym za plecami ogromnym
wodospadem to coś unikalnego i wartego przeżycia!
Wodospad Schleier.
Chmury zaczynają odsłaniać krajobraz.
Byłyśmy
zaskoczone, że po – nie oszukujmy się – nudnym podejściu lasem
ukaże się nam coś takiego! Nie analizowałyśmy dogłębnie opisu
tego etapu. Tak naprawdę jedyne co nas interesowało to informacje
związane z noclegiem bądź miejscem spod znaku sztućca i widelca,
kilometry oraz przewyższenie, a to co miało się „dziać” na
szlaku, miało pozostać odkryte dopiero „na żywo”. Widok tego
wodospadu wyrwał nas z objęć marazmu, a dalszy etap wędrówki
zaczął prowadzić w jeszcze bardziej widokowym terenie. Chmury
coraz śmielej zaczęły odsłaniać skalne ściany masywu Wilder
Kaiser.
Podejście w stronę górskich hal.
Po raz
pierwszy (i nie ostatni) przed pójściem w złą stronę, uratowały
nas pliki gpx. W aplikacji z załączonym śladem przebiegu Adlerweg
na niejasnym dla nas skrzyżowaniu szlaków, w kilka chwil
odnalazłyśmy ten właściwy, gdzie para idąca w tym samym kierunku
co my, wspomagała się klasyczną mapą i po wybraniu innej ścieżki,
po kilku minutach zawróciła. Jednak zrezygnowanie z retroturystyki na
tym wyjeździe było dobrym pomysłem.
Wilder Kaiser zaczyna pokazywać pazurki.
Na Obere
Regalm spotkałyśmy pierwsze krowy. Bydło na górskich halach jest
wpisane w obrazek Tyrolu. Z racji, że niewiele osób kręciło się
po okolicy, nasza obecność zaciekawiła liczące kilka sztuk
stadko. Dwa osobniki podniosły głowę znad źdźbeł trawy, leniwie
przeżuwając je w pyskach i taksując nas zimnym wzrokiem. Gdy zaczęłyśmy powiększać dzielący do nich dystans, wróciły do swoich krowich zajęć.
Wędrówka w otoczeniu 2-tysięczników.
Przebieg Adlerwegu został tak opracowany by był przede wszystkim atrakcyjny widokowo. Na szlaku nie ma wejść szczytowych.
Kurtyna w górę!
Przełęcz Ellmauer Tor oraz Vordere Karlspitze 2263 m n.p.m.
Przejście u
podnóża wielkich skalnych ścian masywu Wilder Kasier w końcu
uzupełniło brakującą cząstkę poczucia bycia w Alpach. Z godziny
na godzinę widoczność tylko się polepszała, a ścieżki którymi podążałyśmy dalej, zaczęły odkrywać przed nami różne oblicza.
Schronisko Gaudeamushütte to meta 1 etapu szlaku Adlerweg.
Dotarłyśmy
do schroniska Gaudeamushütte,
które kończy 1 etap Adlerweg. Pogoda rozkręcała się tylko ku
lepszemu, a godzina – jak na czerwiec przystało – była bardzo
wczesna. Po posileniu się batonikiem, zdecydowałyśmy, że
rozpoczniemy fragment etapu 2. Do kolejnego możliwego miejsca
noclegowego dzieliło nas ok 2h wędrówki. W naszej strategii
przyjęłyśmy wariant dwu-, a nie trzydniowego przejścia etapów w
Wilder Kaiser, a panujące warunki tylko zachęcały do podjęcia takiej decyzji.
Ruszyłyśmy
w stronę schroniska Gruttenhütte.
Szlak diametralnie zmienił swój charakter. Ze standardowej górskiej
ścieżki wylądowałyśmy na niestabilnych piargach. Do tego
lokalizacja jak i wysokość na jakiej się już znajdowałyśmy
wymagała następnie przejścia po obszernym, zalegającym płacie
śniegu. Gdy powróciłyśmy na skalne podłoże chwilę musiałyśmy
pomyśleć gdzie iść dalej, bo każda prezentująca się ścieżka
nie wyglądała na taką, która dzierżyłaby miano „magistrali”.
Ponownie w ruch poszły pliki GPX. Ślad niewzruszenie kierował nas
w stronę skalnego zaułku. Niepewnym krokiem udałyśmy się w jego
kierunku. Nie wiem co się ze mną stało, ale dostałam jakiegoś
przypływu energii, gdzie Karolina ewidentnie zaczęła mi słabnąć
i odstawać w tyle. Teraz ja przejęłam ciągnięcie naszego
„tyrolskiego wózka”, gdzie kilka godzin wcześniej wlekłam się
jako druga.
Nastawiałyśmy się na zdobycie dodatkowych 400 m przewyższenia i kilku km więcej w mało wymagających koncentracji warunkach.
„Punkt
widzenia zależy od ciężkości odzienia” – właśnie tak
sparafrazowałabym znane powiedzenie, że „Punkt widzenia zależy
od punktu siedzenia”. Przed nami wyrósł nietrudny scrambling z
elementami metalowych pomocników. Przejście tego fragmentu na lekko
byłoby czystą frajdą, w naszej sytuacji, to miejsce wyglądało
złowrogo i realnie niebezpiecznie. Niesiony gabaryt na plecach
dodawał temu przejściu +100 do trudności.
"Trzeba było jechać nad morze". 😲
Ale, że serio tędy?!
Ostatnia prosta do wyrka!
Wyczerpana
Karolina legła na tarasie schroniska. Jej spojrzenie mówiło wiele, ja jednak szybko ukróciłam jej chęć wokalnego
zaopiniowania dzisiejszego dnia. Rzuciłam szybkie „Zaraz Ci coś
dobrego przyniosę!” i udałam się do schroniskowego bufetu.
Załatwiłam nam miejsca w Lagerze oraz zamówiłam dwa duże
holundery.
Schronisko Gruttenhütte.
Gruttenhütte
jest najwyżej położonym schroniskiem w Wilder Kaiser. Zostanie
tutaj na noc było trafioną decyzją. Nie tylko dlatego, że
„łyknęłyśmy” już pierwsze górskie kilometry etapu 2, ale
również z powodu atrakcyjniejszej lokalizacji w porównaniu do
schroniska Gaudeamushütte. Spałyśmy u podnóża najwyższego szczytu całego masywu
– Ellmauer Halt 2344 m n.p.m.
Kaiserkopf 2170 m n.p.m (po lewej) oraz Ellmauer Halt 2342 m n.p.m (po prawej)
A tam gdzieś poprowadzony jest bardzo ekscytujący szlak - Jübilaumsstieg
Przy
opróżnianiu kufli z holunderem podzieliłyśmy się emocjami i
wnioskami, które nazbierały się przez cały dzień. Wydawać by
się mogło, że wieczór przyniesie już tylko spokój i odpoczynek,
gdy niespodziewany wzrost adrenaliny zafundował nam prysznic!
Standardowo prysznice w alpejskich schroniskach są płatne i ciepła woda jest
dostępna przez kilka minut. Okazało się, że w „naszym”, za 1
euro można się prysznicować w zimnej wodzie(!) przez 20 sekund!
Podjęłyśmy się tego wyzwania, choć przygotowania trwały do
niego znacznie dłużej niż sam akt zmywania z siebie całodniowego
brudu i potu. Akcja z prysznicem wyzwoliła w nas atak głupaki.
Brechtom w łazience nie było końca... 😅
Wieczór nad Tyrolem.
Ległyśmy
na materacach w Lagerze. Analizie poddałyśmy etap 2 oraz 3, który
kończy się zjazdem kolejką do miejscowości Kufstein. Cały czas miałyśmy na uwadze ilość
dostępnych dni by mieć szansę przejść wszystkie 24 etapy "północnego" Adlerwegu. Ustaliłyśmy, że postaramy się
przejść oba etapy, tym bardziej, że etap 2 miałyśmy już trochę
„nadgryziony”.
Etap 1 Dystans i przewyższenie: 13 km; ▲1060 m ▼ 470 m; 660 m n.p.m◄►1572 m n.p.m Czas: 5h Stopień trudności: szlak czerwony (średniotrudny)
ETAP 2 & 3 - ZOMBIE-TURYSTKI
poniedziałek,
24 czerwca 2019
Ze
względu na plan połączenia dwóch etapów wstałyśmy dość
wcześnie. Schronisko jeszcze smacznie spało, gdy my na tarasie z odpaloną kuchenką czekałyśmy aż zagotuje się woda. Po wczorajszym
deszczu nie było śladu, za to od rana prezentowało się czyste
niebo. Z godziny na godzinę temperatura powietrza miała rosnąć.
To był pierwszy dzień zapowiadanych przez prognostyków
tygodniowych afrykańskich upałów. Wczesne opuszczenie schroniska
nie wiązało się aż tak bardzo z możliwością chodzenia dłużej
w normalnych temperaturach (w ciągu dnia słupek na termometrze miał
dobić do 32 stopni), ale z godzinami otwarcia kolejki. By zdążyć
zjechać do Kufstein miałyśmy czas do 16:30. Nasze obliczenia
wykazały, że spokojnie zdążymy, łącznie z dorzuceniem sobie
godzinnej przerwy przy jeziorze Hintersteiner See (meta etapu 2).
Kaiserkopf w piewszych promieniach słońca.
Z Elmauer Halt - najwyższym szczytem Wilder Kaiser.
Poranek w Tyrolu.
Zaczynamy drugi dzień na Adlerwegu!
Przez
pierwsze dwie godziny na szlaku od momentu opuszczenia schroniska
Gruttenhütte, szłyśmy bardzo sprawnie. Temperatura była optymalna,
a szlak trawersował zbocza masywu Wilder Kaiser na granicy lasu. Raz
chowałyśmy się w cieniu drzew, by następnie wędrować wśród
kosówek w otoczeniu wapiennych ścian
skalnych. Dzięki temu wędrówka nie była nużąca.
Mini atrakcje na szlaku.
Trochę słońca, trochę cienia.
Skalne ściany Wilder Kaiser. Tutaj swój raj mogą odkryć także wspinacze oraz fani via ferrat.
No i mamy słoneczko na pełnej! Kurtki przeciwdeszczowe śmiało mogłyśmy schować na samiuśkie dno plecaków.
Zobaczyłyśmy
na horyzoncie jezioro. Wydawało się być niedaleko, jednak zaczęło
zbliżać się południe - pora naszego spadku mocy.
Meta etapu 2 już na horyzoncie!
Lato w Tyrolu.
W samym sercu Parku Krajobrazowego Wilder Kaiser znajduje się jezioro Hintersteiner See, nad którym znajduje się kąpielisko.
Domek na drzewie.
Temperatura
podskoczyła do 30 stopni. Na domiar tego było bezwietrznie,
powietrze stało w miejscu. Przejście wzdłuż brzegu jeziora mające
być po płaskim wedle naszych oczekiwań, prowadziło przez kilka
(bezsensownych) podejść. Tyle dobrego, że szłyśmy w cieniu. Nasza zaplanowana godzinna przerwa topniała z każdą minutą.
Hintersteiner See.
Siadłyśmy pod parasolami przed pensjonatem Maier. Na stół wjechały pokrzepiające i orzeźwiające kufle z holunderem. Od razu poczułyśmy się lepiej! Dłuższą przerwę wykorzystałyśmy na dosuszenie namiotu, który kisił się w worku transportowym od momentu zwinięcia go w St. Johann. Podczas gdy rozłożony poliester nagrzewał się na pobliskim trawniczku, my poddałyśmy aktualizacji naszą obecną sytuację. Nasze tempo przemieszczania się diametralnie spadło! Miałyśmy jeszcze sporo godzin do dyspozycji, więc nie było opcji żeby już w tym miejscu robić metę dnia. Problemem była ta cholernie wczesna godzina zamknięcia kolejki, bo szanse by na nią zdążyć były już praktycznie na granicy. Sprawdziłyśmy wyjścia alternatywne. Na mapie znalazłyśmy opcję noclegu w pobliżu kolejki, tak by ewentualnie następnego dnia zjechać pierwszym kursem do Kufstein i od razu rozpocząć kolejny etap. Nie byłybyśmy jakoś mocno stratne wybierając taką opcję, a plan strategiczny przejścia wszystkich 24 etapów wciąż pozostawałby nienaruszony.
Dopiłyśmy ostatni łyk holundera i zebrałyśmy się do wymarszu. Po opuszczeniu przyjemnego cienia jaki dawał parasol, znalazłyśmy się na otwartej przestrzeni w najgorętszej porze dnia. Witaj etapie trzeci!
Szlak prowadził drogą szutrową, ale ciągle pnącą się w górę. Wysoka temperatura tak mnie dobijała, że marzyłam tylko o kolejnej przerwie. Przestało mnie już obchodzić jak skończy się ten dzień - czy ukończymy zaplanowany dystans bądź gdzie będziemy spać.
Aż szkoda, że zdjęcia nie oddają tego buchającego gorąca z którym się tak zmagałyśmy!
W pewnym momencie zrzuciłam z siebie plecak. Nie miałam już nawet sił szukać cienia. Zwinęłam się w kłębek obok plecaka, a głowę nakryłam rękami. W takiej pozycji, wśród krowich placków pięknie przyozdabiających soczyście zieloną alpejską łąkę, byłam gotowa umierać. Karolina usłyszawszy moje pomruki o niejasnym znaczeniu, usadowiła się obok mnie. Sama ocierała pot z czoła, ale czuła się lepiej i gdyby nie moja niedyspozycja byłaby w stanie iść dalej.
A najzabawniejsze było, to że w kolejnych dniach miało być jeszcze goręcej!
Po 30 minutach trochę mi się polepszyło. Właśnie wybiła taka godzina, że o zjeździe kolejką mogłyśmy oficjalnie zapomnieć. Ruszyłyśmy w dalszą wędrówkę już bez szczególnego spoglądania na zegarek.
Kolejna przerwa wypadła nam przy źródle wody! Lodowaty chłód postawił nas trochę na nogi!
Celebrowałyśmy obecność wody w tym miejscu przez następne 30 minut!
Szlak prowadził w cieniu drzew, więc miałyśmy trochę wytchnienia. Po kilku następnych kilometrach dotarłyśmy na rozległe górskie łąki w otoczeniu bardzo charakterystycznych krajobrazów dla pasma Wilder Kaiser.
Pełnik alpejski - żółte mini różyczki. Te kwiaty spotykałyśmy bardzo często na szlaku.
Klimaty na ewentualne MTB niczego sobie!
O proszę, jakaś chmurka się przyplątała na niebie!
Latem w Wilder Kaiser dominuje zieleń oraz biel.
Zajrzałyśmy do naszego alternatywnego miejsca noclegowego. Okazało się, że nie wszystko co ma w nazwie hütte bądź haus jest z pod szyldu klubu Alpenverein.Kaindlhütte okazał się być prywatnym obiektem oferującym noclegi oraz knajpę. Miałyśmy do wyboru zostać tam na noc za 30 euro albo zejść na piechotę do Kufstein, w którym miałyśmy namierzony camping. Po zasięgnięciu informacji od gospodarza ile czasu może nam zająć opcja druga i wypiciu kolejnego tego dnia holundera, stwierdziłyśmy, że zejdziemy. Wybiło późne popołudnie, więc słońce nie było już tak ostre, a do zachodu słońca wciąż pozostawało sporo godzin.
Można siedzieć i godzinami gapić się na te ściany.
Wilder Kaiser.
Miałyśmy ze sobą dwie pary butów. Na łatwe ścieżki lub gdy groziło nam zagotowanie się stóp w wysokich trekach, ubierałyśmy lżejszy kaliber. Sandały trekkingowe na te upały były idealne!
No wypisz wymaluj - układałam kiedyś puzzle z takim zdjęciem!
Dotarłyśmy w okolice przełęczy Brentenjoch przy której znajduje się budynek górnej stacji kolejki. Gdybyśmy zdążyły przed jej zamknięciem i zjechały do Kufstein, pokonany kilometraż oraz różnice w deniwelacji mieściłyby się w granicach ambitnej wycieczki. Wybierając zejście na piechotę, fundnęłyśmy sobie niezłą dorzynkę. Wraz ze spadkiem słupka temperatury poniżej 30 stopni polepszyło nam się ogólne samopoczucie i nie byłyśmy świadome, że koniec dnia przeobrazi nas w zombie-turystki. Zejście okazało się być długie i monotonne. Schodziłyśmy wijącym się szutrem, który nabijał nam tylko niepotrzebnie kilometry. Przeszłyśmy w taki stan, w którym wiesz, że istnieje ból w twoim ciele, ale potrafisz go ignorować dla spraw wagi wyższej. Nasze stopy wołały byśmy już przestały łazić! Wkradła się także niepewność czy camping na którym chciałyśmy spędzić noc jest faktycznie czynny. Maile oraz telefony milczały, a strona w internecie już dawno przestała być aktualizowana. Karolinie włączyło się czarnowidztwo. Ja nawet nie dopuszczałam do siebie myśli, że z campingiem miałby wyjść jakiś klops. Dolazłyśmy do centrum Kufstein. Przeszłyśmy etap 3! To jednak nie była nasza ostateczna meta dnia! Jedyny camping w okolicy znajdował się za granicami Kufstein, w dzielnicy miasteczka Langkampfen. Na camping Hager miałyśmy 4 km. Nasz licznik w nogach już dawno przekroczył 30 km.
Kufstein to miejscowość położona nad brzegiem rzeki Inn z charakterystyczną twierdzą.
Żeby musieć iść jak najmniej wsiadłyśmy do pociągu, który skrócił nasz dystans dzielący do campingu o połowę (czyli przejechałyśmy pociągiem 2 km!). Wysiadłyśmy na stacji Schaftenau. Ujrzałyśmy pierwsze znaki kierujące na camping Hager. Recepcja mająca się znajdować w pobliskiej restauracji była zamknięta. Camping - choć bardzo mały - ewidentnie był czynny, bo miał kilku mieszkańców. Za płotem znajdowało się aeroklubowe lotnisko, obecnie przechowujące pod plandekami szybowce. Generalnie panował tutaj spokój i nuda. Przekroczyłyśmy nieśmiało bramy campingu. Dwie zombie-turystki, które pojawiły się nagle znikąd tuż przed zachodem słońca spowodowały małe poruszenie. Łapałyśmy w naszym kierunku ukradkowe spojrzenia. Trochę się czaiłyśmy czy możemy się tak rozbić bez zameldowania. Zapytałam jednego kamperowca, który relaksował się na krzesełku z gazetką w ręce, czy nie będzie problemem jak opłatę za pobyt uiścimy rano ze względu na okoliczności. Po uzyskaniu zapewnienia, żeby śmiało się rozbijać - zszedł z nas stres, który gromadził się od przełęczy Brentenjoch.
Kręciłyśmy się wokół namiotu jak w kołowrotku, próbując wbić jakiegokolwiek śledzia - była tak twarda ziemia! Namiot wyglądał jak wielka szmata rozwieszona na dwóch kijach. Operacje przy namiocie okazały się być ponad moje siły. Przy próbie pochylania się robiło mi się ciemno przed oczami. Gdyby nie kobieta z pieskiem, która przechadzała się po campingu i obserwowała nasze poczynania - rzuciłabym to wszystko i spała pod gołym niebem. Kobieta wręczyła nam... młotek, a namiot po chwili przybrał właściwy kształt. Musiałyśmy bardzo kiepsko wyglądać, bo podczas gotowania kolacji, podszedł zaczepiony przez nas wcześniej kamperowiec i wręczył lodowate puszki coli!
Karolina poszła obadać prysznice - te okazały się być nielimitowane! Jaka to była miła odmiana po 20 sekundach zimnej wody lejącej się w prysznicu schroniska Gruttenhütte.
Paradoksalnie wzmocniła nas ta dzisiejsza orka. Uświadomiłyśmy sobie, że pomimo wielu chwil zwątpienia i słabości jesteśmy w stanie jeszcze długo lecieć na oparach czy samą siłą woli. Trzy etapy w dwa dni i pożegnanie z pasmem Wilder Kaiser - jutro miałyśmy rozpocząć przygodę w nowych górach. Pomimo ciężkiego dnia, byłyśmy pozytywnie nastawione! Chyba dałyśmy się porwać przygodzie na Adlerwegu!
Etap 2 Dystans i przewyższenie: 15 km; ▲800 m ▼ 1130 m; 880 m n.p.m◄►1630 m n.p.m Czas: 6h Stopień trudności: szlak czerwony (średniotrudny) * odcinek na mapce pomiędzy punktem 1 a 2, przeszłyśmy w etapie 1.
Imponujący ten Wasz pierwszy dzień Skadi! Szacuneczek! ;) Widzę, że nie tylko nas zaskoczył prysznic w Gruttenhütte, a w zasadzie jego czas za 1e! Z tą różnicą jednak, że w naszym wypadku woda leciała przez te 20 sec ciepła... Amfiteatr Wilder Kaiser robi ogromne wrażenie, pamiętam gdy podjechaliśmy Wochenrunner Alm, gdzie spaliśmy pierwszej nocy na parkingu i zobaczyłem Przełęcz Ellmauer Tor - wydawało mi się, że niemożliwe jest przejść tamtędy! Wtedy jeszcze nie byłem świadom, że filar, którym planujemy wspinanie to sąsiadujący z przełęczą filar Vordere Karlspitze ;-)
Nie mam pojęcia dlaczego leciała zimna woda (sprawdzałyśmy kurki). Miałam wrażenie, że w umywalkach jest cieplejsza :P W takim razie proszę o relację (prędko! nie za rok!) z tej wspinaczki filarem!
W takie upały trzeba się było nieco bardziej roznegliżować ;-) Któtkie spodenki to podstawa, a jak było mega gorąco to ściągałam koszulkę i szłam w biustonoszu sportowym ;-) I nikt się jakoś dziwnie nie patrzył :-D
Góry Wałbrzyskie i Kamienne - kto ich nie poznał na własnej skórze, ten będąc pierwszy raz na szlaku, może się mocno zdziwić. Góry te bywają bardzo wymagające, przede wszystkim kondycyjnie. Mimo, że nie przedstawiają dużych wysokości - nie przekraczają bowiem 1000 m n.p.m - to z niejednego piechura są w stanie wycisnąć siódme poty! A to za sprawą występujących w tej części Sudetów bardzo stromych podejść i zejść. Wałbrzych, stanowiący "lokalną stolicę" tych dwóch pasm górskich jest przepięknie położony i otoczony licznymi szczytami, przez które prowadzi zaproponowana przez mieszkańca tego miasta, ambitnie obmyślona trasa - DRABINA WAŁBRZYSKA . Na dystansie ok 80 km, do pokonania jest prawie 4 tys. m przewyższenia, a do zdobycia ponad 30 szczytów! Dla dodania trudności, niejednokrotnie na trasie spotkamy tzw "ściany płaczu", których w tych niepozornych górkach jest całkiem sporo!
Czy zdobycie alpejskiego trzytysięcznika dla osoby mieszkającej w Polsce, może być równie proste logistycznie, co wejście na Rysy? Czy przekroczenie magicznej „trójki z przodu” musi wiązać się ze żmudnymi przygotowaniami kondycyjnymi, braniem tygodniowego urlopu, zakupem dodatkowego sprzętu? Czy musi się to wszystko ocierać o wycieczkę mającą w sobie co nieco z wyprawy? Otóż nie! I nie musi to być zaraz „naciągany”, najmniejszy trzytysięcznik, lecz „z krwi i kości” pięknie prezentująca się góra! W dodatku jeszcze nietknięta dobrami cywilizacyjnymi takimi jak wyciągi z całym swoim zapleczem zaburzającymi naturalny krajobraz.
Razem z przyjaciółką na początku maja spędziłam tydzień nad włoskim Jeziorem Iseo (wł. Lago d'Iseo). Poniższy post opisuje w jaki sposób zorganizowałyśmy sobie wyjazd oraz przedstawia propozycje i pomysły na ciekawe spędzenie tam czasu - taki swego rodzaju "gotowiec urlopowy" dla wszystkich spragnionych: ekspozycji witaminy D przed lub po sezonie widoków na jedno z ciekawszych połączeń krajobrazowych - jeziora i gór solistów/solistek, par, rodzin, paczek przyjaciół - chcących zmienić trochę klimat i otoczenie górskich trekkingów fanów via ferrat smaku włoskiej pizzy oraz Aperola Spritza zwiedzenia popularnych włoskich miast rowerzystów i fanów rekreacyjnych sportów wodnych "człowieków-jaszczurek" lubiących leżeć plackiem na plaży w pełnym słońcu
Shame on you, Skadi! Kolejny już górski rok mija, a Ty nadal nie znasz czeskich Karkonoszy, bo jak już nadarzy się jakaś okazja by pojechać w tamte strony, to wciąż wałkujesz tylko ich polski wariant. Mniej więcej takie oto zarzuty są mi stawiane przez myśli kłębiące się w mojej głowie. Tak, wstyd! Paradoksalnie to co najbliższe okazuje się być dalekie. Krótki wypad w Rychory spowodował jednak w ostatnim czasie większą mobilizację do tego by w końcu wybrać się na czeską stronę mocy w pełni, a nie tylko w celu co najwyżej wędrowania grzbietem Karkonoszy, gdzie jedną nogą jest się w Polsce, a drugą w Czechach.
Nieźle pocisnęłyście tego drugiego dnia, widzę że będzie co wspominać. ;) Czekam na ciąg dalszy!
OdpowiedzUsuńOj tak, na końcówce miałyśmy już dość, ale i tak najgorsze było dopiero przed nami! :D O tym w kolejnej części ;)
UsuńImponujący ten Wasz pierwszy dzień Skadi! Szacuneczek! ;)
OdpowiedzUsuńWidzę, że nie tylko nas zaskoczył prysznic w Gruttenhütte, a w zasadzie jego czas za 1e! Z tą różnicą jednak, że w naszym wypadku woda leciała przez te 20 sec ciepła...
Amfiteatr Wilder Kaiser robi ogromne wrażenie, pamiętam gdy podjechaliśmy Wochenrunner Alm, gdzie spaliśmy pierwszej nocy na parkingu i zobaczyłem Przełęcz Ellmauer Tor - wydawało mi się, że niemożliwe jest przejść tamtędy! Wtedy jeszcze nie byłem świadom, że filar, którym planujemy wspinanie to sąsiadujący z przełęczą filar Vordere Karlspitze ;-)
Pasjonująca opowieść - czekam na cd!
Nie mam pojęcia dlaczego leciała zimna woda (sprawdzałyśmy kurki). Miałam wrażenie, że w umywalkach jest cieplejsza :P W takim razie proszę o relację (prędko! nie za rok!) z tej wspinaczki filarem!
UsuńJak czytam takie relacje z podróży to od razu miałbym ochotę spakować się w podróż i wyruszyć w świat :)
OdpowiedzUsuńTeż tak mam! Chociaż akuratnie w przypadku Adlerwegu tak nie miałam, bo na chwilę obecną takich relacji nie ma w polskim internecie. ;)
UsuńW takie upały trzeba się było nieco bardziej roznegliżować ;-) Któtkie spodenki to podstawa, a jak było mega gorąco to ściągałam koszulkę i szłam w biustonoszu sportowym ;-) I nikt się jakoś dziwnie nie patrzył :-D
OdpowiedzUsuń