ADLERWEG: Alpy Brandenburskie - Rofan (etap 4-7)
Jest to kontynuacja babskich przygód na długodystansowym szlaku Adlerweg w austriackim Tyrolu. W pierwszej części wędrowałyśmy po paśmie górskim Wilder Kaiser - szczegółowa relacja TUTAJ. Etap 3 zakończyłyśmy jako zombie-turystki na obrzeżach miasta Kufstein. Kolejne dni miałyśmy spędzić w nowym paśmie - Alpach Brandenburskich/Górach Rofan, po których kompletnie nie wiedziałyśmy czego się spodziewać. Było malowniczo i gorąco. Pot i holunder lały się litrami; kryzys gonił kryzys! Okazało się, że "sztukę cierpienia" można znaleźć nie tylko wśród mrozów zimowego himalaizmu, ale także na spalonych słońcem graniach Północnych Alp Wapiennych.
ETAP
4 – KRYZYS DNIA TRZECIEGO
wtorek,
25 czerwca 2019
Po
wczorajszej łaziorkowej dorzynce - szczegółowy opis tutaj - nie było już śladu. Udało się nam przez noc całkiem
dobrze zregenerować. Byłyśmy tym faktem nawet trochę zaskoczone,
bo naprawdę zmęczenie osiągnęło wysoki poziom i zasypiając,
bałyśmy się w jakim stanie się obudzimy. Fizycznie i mentalnie
czułyśmy się gotowe by wyruszyć w stronę nowych gór i z
uśmiechem na twarzach podjąć się przejścia kolejnego etapu. Ten
entuzjazm podnosił się wraz ze słońcem, śmielej ogrzewając nasz - stojący do tej w pory w cieniu - namiot.
Gorzej miały się nasze stopy, na których powyrastało kilka
pęcherzy. One były jednak naszym najmniejszym zmartwieniem.
Przeczuwałyśmy, że to słońce, które nas tak pięknie przywitało
o poranku, będzie w ciągu dnia skutecznie odbierać nam siły.
Prognozy pogody wciąż pozostawały bez zmian – upalny front tak
naprawdę dopiero się rozkręcał, a to co miałyśmy do tej pory
było tylko skromną zapowiedzią! Byłyśmy jednak tak pozytywnie
nastawione i gotowe do boju, że wczorajszy spadek mocy złożyłyśmy
na karb ilości pokonanych kilometrów, a nie wysokiej temperatury.
Po
dwóch tak intensywnych i różnorodnych dniach spędzonych w Wilder
Kaiser, miałyśmy wrażenie, że jesteśmy w Tyrolu znacznie
dłużej, a dopiero stałyśmy u progu dnia trzeciego na szlaku
Adlerweg! Pierwsze kroki w Austrii stawiałyśmy po cichu,
niepewnie - głównie z powodu przebywania w obcym kraju. Dałyśmy się jednak porwać tej przygodzie, gdzieś w
międzyczasie także wzrosła nasza pewność i wiara w siebie.
Kontakt z miejscowymi przestał być dla nas stresujący - przeciwnie, naprawdę chciałyśmy się dzielić ze spotkanymi na szlaku osobami, radością jaka dawała nam ta wędrówka. Nie
przeszkadzała nawet bariera językowa. Rozmowy prowadziłyśmy po
angielsku, a już od dłuższego czasu nie miałyśmy sposobności by
musieć coś nawijać w tym języku.
Na campingu Hager. Codzienny rytuał pakowania się. |
Od trzech dni na śniadanie wjeżdża owsianka. 😉 |
Campingowy kot. |
Po
zwinięciu naszego domu, ogarnięciu śniadania i uregulowaniu opłaty
za pobyt na campingu, ruszyłyśmy w stronę punktu, gdzie według
mapy rozpoczyna się etap 4. W opisie widnieje informacja, że można
tam dotrzeć pociągiem z Kufstein. My tę czynność połowicznie
wykonałyśmy wczoraj. Nie opłacało się nam iść na przystanek
kolejowy; logiczniejsze było pokonanie tego brakującego dystansu na
piechotę. Te raptem kilka kilometrów chodnikiem po płaskim
uświadomiło nam, że dzień będzie upalny i ja szczerze zaczęłam
się zastanawiać jak my wytrzymamy na całej trasie, która przecież
będzie też mocno piąć się w górę. Opuściłyśmy ostatnie
zabudowania miejscowości Langkampfen i wyszłyśmy na szutrową, leśną drogę. Od opuszczenia
campingu minęła około godzina. Dopiero co zameldowałyśmy się na
starcie etapu 4, a my już szukałyśmy miejsca na odpoczynek. Co
prawda las dawał cień, ale panujący gorąc zaczęłyśmy bardziej
odczuwać poprzez zdobywanie przewyższenia – a tego przez cały
dzień miało się uzbierać ponad 1300 m! Pot zaczął spływać z
czoła i wdzierać się do oczu, dając uczucie nieprzyjemnego
szczypania. Szłyśmy ślimaczym tempem, mając ciągle na uwadze
obserwację otoczenia. Liczyłyśmy, że na dystansie kilkuset metrów
ukaże się jakieś wygodne miejsce, by wyrwać się na chwilę z
objęć ciężkich szelek plecaka i dać ciału dojść do siebie.
W
końcu na "horyzoncie" pojawiły się grube, ścięte
drzewa. Usiadłyśmy na nich, w sumie nie ustalając długości
przerwy. Nasz poranny entuzjazm odszedł w niepamięć. Miałyśmy dość!
Zdołowało nas to, że sam etap 4 nie zapowiadał się jakoś
wybitnie trudny. Na tych powalonych konarach drzew uświadomiłyśmy
sobie, że czeka nas droga przez mękę i to co zaserwowałyśmy
sobie wczoraj, nie było aż takim końcem świata. W trakcie tej
długiej przerwy mignął nam wysoki, szczupły, siwy facet, mający
na sobie dużo mniejszy – co należy rozumieć, że także lżejszy
plecak; w dłoni niósł reklamówkę z jedzeniem. Przecierałyśmy
oczy z niedowierzania, że koleś w takim zaduchu i temperaturze
sięgającej już na pewno 30 stopni jest w stanie generować całkiem
niezłe tempo! Jego widok tylko dodatkowo nas przybił. Nasza
gotowość bojowa osiągnęła głębokość niejednej kopalni
Zagłębia Miedziowego. Po wymianie zdań, ustaliłyśmy, że nie
będziemy się szarpać i każda z nas będzie miała nielimitowany dostęp do przerw. Szuter wił się
swoim torem (znalazł się nawet jeden szaleniec, który podjeżdżał
nim na rowerze!), ale znaki z logiem Adlerweg zaczęły w pewnym
momencie kierować leśnymi skrótami, po to, by licznik wysokości
szybciej się podnosił. Oczywiście dzięki temu miałyśmy mniej
kilometrów do przewędrowania, ale skróty miały to do siebie, że
były bardzo strome. Oprócz wysokiego stanu upocenia,
zauważyłam u siebie kolejne oznaki wysokiej eksploatacji organizmu.
Przekazywanie Karolinie nawet jakiś prostych komunikatów, musiałam
artykułować na raty. Na skrótach nasza prędkość osiągnęła
żałosny poziom. Przemieszczałyśmy się w tempie 100 m
przewyższenia / co najmniej 20 minut przerwy. Zabawne było również
to, że nie umiałyśmy utrafić z lokalizacją przerwy, bo generalnie Austriacy
pomyśleli by na tak stromym szlaku postawić "ławeczki
odpoczynku" z widoczkiem na góry. My dla odmiany siadałyśmy na plecakach lub
wystających grubych korzeniach. Ta leśna wspinaczka w naszych
oczach nie miała końca. Miałyśmy jakieś durne poczucie, że jak
wyjdziemy ponad granicę lasu, to coś się zmieni na lepsze, np. że
nagle temperatura powietrza się obniży bądź zawieje zimnym
wiatrem. 😆
W
końcu ujrzałam łąkę, która miała zmienić dotychczasową
monotematyczność otoczenia. Dobrą nowinę szybko przekazałam
Karolinie, która walczyła ze sobą by znowu nie ogłosić przerwy.
Wychodzimy z lasu! |
Tyrol tonie w upale! |
Widok mieniącej się w słońcu zieleni zapowiedział, że jesteśmy już u progu opuszczenia lasu, a za moment kuflem ze schłodzonym holunderem będziemy uzupełniać poziom nawodnienia. W gospodzie Höhlensteinhaus oprócz upragnionego trunku, zdecydowałyśmy się także na skosztowanie tyrolskich dań. Na razie skromnie. Wjechały na stół zupa oraz kanapeczki z żółtym serem, by na koniec dopieścić się zamówioną na spółę struclą. Wszystko bez rozpychania sobie żołądka, bo przy panujących warunkach generalnie nie chciało nam się jeść, ale równocześnie trzeba było parę kalorii w siebie wmusić. Przy sąsiednim stoliku siedział facet, który przed południem mijał nas na szlaku. Bacznie analizował mapę obok której leżały broszury związane z Adlerwegiem. Nawet jakoś tak nam się milej zrobiło, że nie jesteśmy na szlaku same i pomimo tej ekstremalnie upalnej pogody, ktoś jest też na tyle wariatem, że przyszło mu do głowy wędrować długodystansowo po górach.
Po uzupełnieniu przez gospodarza naszych pustych butelek wodą, byłyśmy gotowe by wyruszyć
dalej i poodkrywać kolejne karty etapu 4. Osiągnęłyśmy już
sensowną wysokość, dzięki której mogłyśmy zacząć zaznajamiać
się z charakterem Alp Brandenburskich/ Gór Rofan. Szlak Adlerweg ponownie poprowadził nas do
lasu. Nachylenie terenu było już wygodniejsze do podchodzenia, ale
na robienie przerw nie pozwalały mieszkające w runie leśnym mrówki.
Przystanięcie chociaż na kilka sekund wystarczało, by kilka sztuk
było w stanie wdrapać się już do połowy łydki i boleśnie
kąsać! Dzięki tym malutkim owadom szybciej osiągnęłyśmy poziom
kosówek.
I znowu do lasu. |
Zbliżałyśmy
się do najwyższego punktu etapu 4 – szczytu Köglhörndl
1645 m n.p.m. Ścieżka przybrała widokową formę. Szłyśmy
przyjemną granióweczką obrośniętą w kosodrzewinę. Jej unoszący
się pyłek w powietrzu utrudniał dodatkowo oddychanie. Po lewej stronie ciągle miałyśmy widok
na pasmo górskie Wilder Kaiser, od którego z każdym kolejnym dniem
miałyśmy się już tylko oddalać. Zauważyłyśmy po sobie, że
otoczenia w którym się akuratnie znajdowałyśmy, nie obdarowywałyśmy jakimiś
szczególnymi "ochami" i "achami". Wszystko przez ten upał i zaduch! Gdyby chociaż na tej granióweczce muskał nas wiatr, od razu
poczułybyśmy się lepiej. Niestety powietrze stało w miejscu.
Mimo, że ciągle się przemieszczałyśmy, to żółte tablice
niezmiennie pokazywały taki sam czas przejścia. Karolinę strasznie
to podbuzowało, zwłaszcza, że po wczorajszym późnym dotarciu na
camping, od połowy dnia chodziła nakręcona, że spóźnimy się zameldować na nocleg
i pocałujemy klamkę.
Wilder Kaiser. |
Wędrówka wśród kosodrzewiny. |
Charakterystyczny zawijas rzeki Inn. |
Podejście na szczyt. |
Köglhörndl 1645 m n.p.m |
Profilowe spojrzenie na Köglhörndl. |
Temperatury w dolinach miały dzisiaj sięgać około 35 stopni Celsjusza! |
Dopiero przy zejściu z "granióweczki" zobaczyłyśmy jak po jednej stronie urywają się zbocza. |
Wpada do kolekcji jeszcze jeden szczyt, tak mimochodem - Hundsalmjoch 1637 m n.p.m |
Zabawne,
iż pomimo zmęczenia, frustracja była tak silna, że Karolina
wygrzebała z jakiś nieznanych jej dotąd zapasów jeszcze siły, by
prowadzić na szlaku monolog. Ja wpadłam w taki marazm, że szłam za nią w
milczeniu. Co chwilę padały pytania: " I co, nie mam
racji?", a ja w geście potwierdzenia kiwałam tylko głową.
Paradoksalnie po takim oczyszczeniu się z negatywnych emocji poprawił się nam nastrój. Złości na twarzy
ustąpił uśmiech.
Zaczęłyśmy
znacznie tracić wysokość. Spodziewałyśmy się, że ścieżka
będzie się tylko poszerzać i zaraz załączymy "autopilota". Niespodziewanie wyrosły nam metalowe liny. Spojrzałyśmy na siebie z
niedowierzaniem. Do cholery, miał być już tylko szuter! W
skupieniu przelazłyśmy to strome zejście. Nie było to takie hop-siup mając na sobie całodzienne maltretowanie promieniami UV
oraz ciężki gabaryt na plecach.
W
końcu pojawił się nasz upragniony szuter. Wyszłyśmy na alpejskie
łąki. Z pośród kilku zabudowań, w jednym znajdowała się
alpejska gospoda/schronisko Alpengasthaus Buchacker. Karolina wyrwała
do przodu, wciąż mając na uwadze żebyśmy dotarły na czas
zameldowania. Ja już ledwo szłam, stopy wołały o zaniechanie
jakiegokolwiek poruszania się. Pozostał ostatni kilometr, a ja
pomimo bliskości mety dnia, musiałam usiąść i odpocząć na
pobliskiej ławeczce.
Alpejskie łąki. |
W Alpach Brandenburskich, według rozpisanych etapów miałyśmy zabalować 4 dni. Pierwszy dzień w tych górach dał nam mocno w kość – przez pogodę, bo sama trasa nie była aż tak mocno wymagająca.
Zaraz będzie pity holunder! 😊 |
W
gospodzie rozpoznałyśmy gościa z reklamówką. Popijał piwo i
rozmawiał przy stoliku z gospodarzem, my w tym czasie delektowałyśmy
się kolejnym holunderem, siedząc kilka stolików dalej. Gdy już
się zbierał do pokoju, spojrzał na nas i zagadał. Zapytał czy
też wędrujemy szlakiem Adlerweg, bo mijaliśmy się dzisiaj na
szlaku co najmniej dwa razy. Powymienialiśmy się spostrzeżeniami etapu 4 oraz podzieliliśmy się planami na jutrzejszy dzień. Były
oczywiście takie same. Sprzedał nam również informację od
gospodarza, że etap 5 jest bardzo widokowy.
Wieczorem
do naszego babskiego teamu dołączyła niechciana na tego typu
wyjazdach górskich towarzyszka "Karmazynka", z którą
akuratnie mi będzie dane wędrować przez najbliższe dni – te
najgorętsze zapowiadane przez prognostyków!
Podobno kryzys w jakichkolwiek długoterminowych przedsięwzięciach przypada na trzeci dzień. Nasz przypadek dobitnie potwierdził tę teorię!
Etap 4
Dystans
i przewyższenie: 10,7km; ▲1330 m n.p.m; ▼ 500 m n.p.m; 490 m
n.p.m◄► 1645 m n.p.m
Czas:
5h30min
Stopień
trudności: szlak czerwony (średniotrudny)
ETAP 5 - PIĄTY WYMIAR W KOSÓWCE
środa, 26 czerwca 2019
Wszystkie
osoby nocujące w gospodzie Alpengasthaus Buchacker spotkały się
rano na śniadaniu (było wliczone w cenę). Od momentu ruszenia na
szlak Adlerweg, pierwszy raz nie rozpoczęłyśmy dnia owsianką!
Oprócz standardowych rzeczy jakie zazwyczaj się serwuje, zaskoczyła
nas (skromna, ale jednak) obecność kilku owoców oraz zbożowych
batoników. Nigdy także nie spotkałyśmy się, żeby był dostępny
papier śniadaniowy. Gospodarz nawet z resztą zachęcał by
przyszykować sobie w nim drugie śniadanie. Pewne okoliczności
sprawiły, że oficjalnie można było dodatkowo wziąć sobie coś
"na drogę". Gospoda Buchacker jest oficjalnym miejscem
noclegowym na etapie 4 szlaku Adlerweg, nie mająca jakiejkolwiek
konkurencji w okolicy. Dodatkowo jeszcze, na całej trasie etapu 5
nie ma żadnych potencjalnych miejsc, w których można by było coś
zjeść.
Na
śniadaniu oczywiście spotkałyśmy się – jak później w
rozmowie się dowiedziałyśmy – z Holendrem, który od wczoraj
szedł naszymi ścieżkami. Wielce było prawdopodobne, że wieczorem
ponownie się z nim spotkamy. Miał w planach nocleg w tym samym
miejscu co my. Nie proponowałyśmy mu nawet wspólnej wędrówki, bo
od dwóch dni nasze tempo było przerażające, a my nie chciałyśmy
czuć skrępowania podczas ogłaszania przerw, których ilość była
spora.
Holender
krzyknął "See you!" i żwawym krokiem ruszył po szutrowej drodze w dół. Wystartowałyśmy za nim z około 30 minutowym opóźnieniem.
W głowach już rozmyślałyśmy o tym co zgotuje nam etap 5! To, że zgotuje, a raczej przysmaży(!) nie miałyśmy wątpliwości.
Już od rana było gorąco! Czysto niebieskie niebo, zero wiatru, temperatura sięgająca prawie 30 stopni, ciężki plecak
(zabrałyśmy więcej wody), "Karmazynka" - były to
idealne warunki by przenieść się do innego wymiaru.
Zaczęła mnie wkurzać ta pogoda. Nie tylko dlatego, że bardzo ciężko się szło, ale również z powodu kiepskiej przejrzystości. Zdjęcia w tym ostrym słońcu wychodziły beznadziejnie! |
Pustka na szlaku. I tak przez cały etap 5! |
Tylko spokój może nas uratować! |
Szlak
początkowo prowadził różnymi wariantami nudnych dróg szutrowych.
Dopiero po około dwóch godzinach dreptania ukazała się nam się
rozległa alpejska łąka i wyrastający ponad nią zakosówkowany masyw
górski. Łąki świeciły pustkami. Nie było słychać
charakterystycznych dźwięków dzwonków. Po prostu w taki upał
nawet pasterze zaniechali wypuszczania swoich krów! A my jak te samotne owieczki wypuściłyśmy się na otwartą przestrzeń w samo południe, bez dostępu do jakiegokolwiek cienia!
Na potrzeby zdjęcia Karolina idzie chwilowo w przeciwnym kierunku :P |
Nie ma krów to można się lansować na łące! |
Tylko spokój może nas uratować vol. 2! |
Jakimś sposobem mamy się znaleźć tam na górze. |
W
rejonie łąki pojawiły się problemy z oznakowaniem. Zniknęły
żółte tablice. W okolicy wiło się co chwilę mnóstwo ścieżek
i dróg szutrowych. Nie miałyśmy pewności w którą stronę dalej
iść, mimo iż wiedziałyśmy, że na pewno należy się kierować w
stronę masywu górskiego. Wspomogłyśmy się
śladem GPS wygenerowanym na mapie w aplikacji. Kręciłyśmy się
przy strumieniu, bacznie przyglądając się jak przesuwa się
wirtualna kropka na ekranie telefonu. W końcu po około 20 minutach
poszukiwań odnalazłyśmy właściwy kierunek.
Ruszyłyśmy
ostro w górę. Nadeszła pora by w końcu zacząć zbierać jakieś
metry przewyższenia. Na podejściu w otoczeniu kosówki, zaczęłam
mocno słabnąć. Karolina szła pierwsza i co chwilę znikała mi
za kolejnymi kładącymi się w linii ścieżki iglastymi gałęziami.
Walczyłam ze sobą by iść, powoli, ale jednak iść. Z każdym
jednak krokiem miałam wrażenie, że będzie to mój ostatni i po nim po postu zemdleję. Spojrzałam jak idzie dalej ścieżka. Ewidentnie
prowadziła w stronę wapiennych skał. Ten widok zapowiadał, że
fragment tego szlaku może wymagać skupienia i uwagi. Chciałam iść dalej. Chciałam byśmy jak najszybciej wydostały się z tej beznadziejnej lokalizacji wolnej od
wody i cienia. Nie uśmiechało się mi tkwić w niemiłosiernym zaduchu i unoszącym się w powietrzu pyłko-kurzu jaki wydzielała kosodrzewina. Nie było sprzyjających warunków by robić jakąkolwiek przerwę. Ja jednak w pewnym momencie musiałam o
nią poprosić.
Jedyną
opcją było schowanie się pod kosodrzewiną. Tylko pod nią była
szansa na znalezienie jakiegokolwiek cienia. Nasza izolacja od
pełnego słońca miała 30cm2 - .mniej więcej tyle, by
starczyło tylko na głowę. Zaczęłyśmy między sobą negocjować
czas przerwy – bo warunki na nią miałyśmy fatalne. Ja optowałam
za ponad godzinną przerwą lub nawet i dłuższą, dopóki nie
zelżeje słońce - wybiła właśnie godzina 13:00. Karolina od
trzech dni miała fazę z meldunkiem na noclegach. Nie wiadomo było
jak dalej szlak ma wyglądać i ile czasu nam zajmie by dotrzeć na
metę dnia. Cisnęła mnie by iść. Powoli, ale jednak iść, z nadzieją, że w końcu znajdziemy jakiś cień. Ja
jednak już w geście, że dalej się nie ruszę i pierdzielę to
wszystko, pchnęłam plecak pod kosówkę i sama zaczęłam się obok niego kłaść. Karolina przekazała mi, że robimy godzinną
przerwę i nastawia budzik w telefonie, po czym sama zaczęła szukać
jakiejś prosperującej w cień kosówki. Zapadła cisza.
Podczas
tej godziny moją głowę nawiedzały różnorakie myśli i
rozważania. Od takich, że zaczęłam analizować prawdopodobieństwo
odnalezienia mojego ciała u podnóża szczytu Plessenberg lub co
gorsza sytuacji w której leży tam przez wiele lat na obraz ciał
pod Mont Everestem, stanowiąc charakterystyczny punkt geolokalizacji i
kierunku w jakim należy iść w stronę szczytu. Po przypomnienie
sobie sceny z filmu "Interstellar", kiedy to główny
bohater odnajduje w kosmosie piąty wymiar. Tam za motyw komunikacji
z rodziną posłużyła biblioteczka, ja leżąc w tej kosówce
wyobrażałam sobie, że przez górski krzak będę chciała ostrzec
ludzi by nie szli w upale na szlak Adlerweg! Takie durne rozkminki
nachodziły mnie podczas chwilowych wybudzeń z letargu.
Nagle
rozległ się dźwięk dzwonka, poruszyły się gałęzie kosówki. Karolina
zaczęła się zbierać. Liczyłam, że przestawi budzik na drzemkę,
nie zrobiła tego jednak...
Przypomniałam
sobie starego mema, w którym było zawarte takie stwierdzenie:
"Należy ostrożnie podchodzić do ludzi, którzy wstają na
pierwszy dzwonek budzika. Bóg wie do czego są jeszcze zdolni!".
Karolina wylazła z gęstwiny kosodrzewiny na wąską ścieżkę.
Liczyłam, że mój bezruch wymusi dodatkową przerwę. Numer niestety
nie przeszedł. Bardzo powoli zaczęłam się zbierać, a następnie
wlec za swoją towarzyszką. Myślę, że
duży wpływ na moją niedyspozycję miała "Karmazynka".
Dotarłyśmy
do wapiennych skał. Idąc po nich czułam się jakbym była pijana.
Miałam niski poziom zaufania co do swojej ruchowej koordynacji.
Przed każdym stawianym krokiem analizowałam, czy utrzymam się w
takiej pozycji na choćby kilka sekund (czasem trzeba było też użyć
rąk). Po pokonaniu skał ponownie skryłyśmy się wśród kosówek.
Wąska ścieżka zaczęła mniej się pionizować, jednak dalej
pozwalała na zdobywanie wysokości. W końcu ujrzałyśmy krzyż –
dotarłyśmy na szczyt Plessenberg 1743 m n.p.m.
Plessenberg 1743 m n.p.m |
Zajrzałam
do skrzynki szczytowej. Przy takiej pogodzie odważył się na
wycieczkę w te rejony tylko niejaki Richard. Od razu obstawiłyśmy,
że wpis należał do Holendra, którego poznałyśmy wczoraj.
Panująca aura powodowała, że interesował nas cień, a widoki
rozpościerające się na Tyrol jakoś mało nas obchodziły. Na
szczęście słońce oddalało się od zenitu i pod kosówkami było już znacznie więcej cienia, niż dwie godziny wcześniej.
Na szczycie znajduje się kawałek płaskiego terenu, który idealnie nadaje się na przeczekanie nieoczekiwanej nocy. 😉 |
Po
wielu ciężkich chwilach zwątpienia osiągnęłyśmy najwyższą
wysokość etapu 5. Przed nami rozpościerał się podobny charakter
szlaku jak wczoraj – przejście granióweczką w towarzystwie
kosówki.
Pora ruszać dalej. |
Kilka razy przyplątał się na tej granióweczce delikatny podmuch wiatru. Och jakże to było niezapomniane wydarzenie dnia! |
Miałyśmy
dzisiaj osiągnąć pułap dolin, więc czekała nas spora utrata
wysokości. Końcowe zejście do wioski Pinegg było bardzo strome.
Zaczęłyśmy już wypatrywać gospody Gwercherwirt, w której miałyśmy się zatrzymać na noc. |
Do mety etapu 5 coraz bliżej! |
Gdy
pojawiły się pierwsze zabudowania wioski Pinegg, odpaliłyśmy nawigację,
która pokierowała nas do gospody Gwercherwirt. Poprzedniego dnia
wysłałyśmy e-mailem rezerwację z adnotacją, że możemy późno
dotrzeć ze względu na wędrówkę szlakiem Adlerweg. Otrzymałyśmy
odpowiedź, że będą na nas czekać.
Gospoda Gwercherwirt oprócz noclegów ma również restaurację. Podczas
gdy czekałyśmy na zamówione dania przy wysokich szklanicach z
holunderem, przysiadł się do naszego stolika Holender. Zaczęłyśmy
opowiadać o najgorszym fragmencie etapu 5. Zapytałyśmy, czy ma na
imię Richard, ponieważ widziałyśmy wpis w książce szczytowej.
Holender zażartował, że rodzice dali mu "królewskie"
imię, ale inne – William - i na szczyt nie dotarł ponieważ zgubił
szlak i przez tą pomyłkę tłukł się szutrami i okrężną drogą
dotarł do wioski Pinegg. Problem ze znalezieniem właściwej ścieżki
miał dokładnie w tym samym miejscu co my. Holender dysponował
tylko mapą, a my technologią XXI wieku. Sama jestem retroturystką
i generalnie jestem bardziej wierna papierowi niż elektronice, ale na tej
alpejskiej łące skąpanej w upalnym słońcu, cieszyłam się, że mamy wsparcie w plikach gpx. Gdyby nie one, raczej nie uchroniłybyśmy się od pomyłki i nie mogłybyśmy się pochwalić oryginalnym przejściem 5-ego etapu.
Etap 5. www.tirol.at |
Etap 5
Dystans i przewyższenie: 18km; ▲980 m n.p.m; ▼ 1630 m n.p.m; 670 m n.p.m◄► 1743 m n.p.m
Czas: 6h
Stopień trudności: szlak czarny (trudny)
ETAP 6 - NOC W TYROLSKIM DOMU
czwartek, 27 czerwca 2019
Dzisiaj
zapowiadał się luźniejszy dzień. Szlak nie powinien być mocno
wymagający, a jego przebieg według naszych bacznych analiz na mapie
nie za często miał nas wyprowadzać na otwarte przestrzenie. To już
szósty dzień w trybie wędrowca. Złapałyśmy już ten rytm bycia
w ciągłej drodze – rytm życia z dnia na dzień, gdzie jedynym
celem jest dotarcie do kolejnego punktu. Umysł i ciało
przystosowały się do nowych warunków w jakich musiał
funkcjonować.
Oczywiście
w dalszym ciągu pogoda zapowiadała się bardzo słoneczna, ale po
zebraniu doświadczenia z poprzednich etapów, obiecałyśmy sobie,
że od teraz inaczej będziemy planować przerwy. W komfortowych warunkach obligatoryjnie miałyśmy robić w najgorętszej porze dnia co najmniej godzinny popas łącznie nawet z ucięciem sobie drzemki!
Holendra
Williama spotkałyśmy na śniadaniu. I o ile po raz już drugi z
rzędu nie musiałyśmy jeść na śniadanie owsianki, to bardzo
brakowało nam warzyw, typu pomidor czy ogórek, a możliwość jakiś
zakupów i spełnienia podniebiennych zachcianek wizualizowała się
za dopiero dwa dni! William też przyznał, że z chęcią by coś
jeszcze na kanapkę dorzucił oprócz szynki czy żółtego sera.
Dzięki
temu, że Holender bardzo dobrze mówił po angielsku, a po niemiecku
dogadywał się też w miarę sprawnie z lokalsami, przekazał nam
pewną możliwość związaną z kolejnym miejscem na nocleg. Otóż
jakby przyjrzeć się przebiegowi etapu 6 (koniec) i 7 (początek)
można szybko zauważyć, że położenie oficjalnego noclegu w Steinberg am Rofan powoduje niepotrzebne wydłużenie drogi. William dowiedział się od właścicielki
pensjonatu, że na trasie są alternatywne noclegi, które ucinają
niepotrzebny kilometraż. Dostał namiar oraz numer telefonu do około
70 letniej pani, która mieszka w osadzie Durrahof tuż nad
miejscowością Steinberg am Rofan i oferuje pokoje gościnne.
Niestety William ze swojej komórki nie był w stanie wykonać
połączenia na telefon stacjonarny, by ewentualnie jeszcze w naszym
imieniu dla nas zaklepać jeden pokój. Ta opcja z nieschodzeniem aż
do Steinberg bardzo nam leżała, dlatego zwróciłyśmy się o pomoc
do gospodyni czy nie mogłaby w naszym imieniu zapowiedzieć naszego
przybycia, oczywiście pod warunkiem, że będą jeszcze jakieś
wolne pokoje. Dodatkową barierą nie była tylko telekomunikacja,
ale również komunikacja – pani nie mówiła po angielsku.
Gospodyni wykonała telefon w naszym imieniu. Niestety nie było już
wolnych pokoi. Zadzwoniła jednak w inne miejsce, które w sumie nie
było jakoś mocno oddalone od tego pierwszego. Udało się! Rodzina Thumer będzie mieć dla nas pokój, w osadzie Enterhof! Uznałyśmy, że może dobrze się stało, bo liczyłyśmy, że łatwiej się będzie jakoś dogadać na miejscu po angielsku (młodsze pokolenie).
Standardowo William ruszył na szlak przed nami. Przez cały dzień ani na mecie (jak od dwóch dni było to w zwyczaju) nie spotkaliśmy się. Nadeszła pora by rozpocząć etap 6! Pożegnałyśmy się z właścicielką pensjonatu i jeszcze raz podziękowałyśmy za pomoc. Przebieg szlaku nie zapowiadał jakiś spektakularnych widoków, ot wędrówka naprzemiennie raz po łące, raz po lesie.
Na niebie sytuacja wciąż bez zmian - niebiesko i słonecznie. |
Przed
południem dotarłyśmy w wyższe partie miasteczka Aschau. W
pensjonacie Jodlerwirt wpadł holunder (nie mam pojęcia który to
już od momentu przyjechania do Tyrolu) i ciasteczko – strucla
(zaczął się generować ranking tych najlepszych jakie miałyśmy
okazję do tej pory skosztować).
Naprawdę nie wiem co było powodem, że jakoś tak lepiej się czułyśmy ogólnie, mimo iż dalej panował w ciągu dnia niemiłosierny upał. Czy to kwestia świadomości, że miałyśmy załatwiony kolejny nocleg? Tego, że zaczęłyśmy się powoli przyzwyczajać do warunków w jakich nam przyszło wędrować i zażegnałyśmy statystyczny kryzys dnia trzeciego? Czy może po prostu faktycznie trasa była dzisiaj lżejsza? A może to, że ambitne przejście 24 etapów w 16 dni poszło się rypać i generalnie już się z tym pogodziłyśmy? Chyba wszystko po trochu... 😜
Naprawdę nie wiem co było powodem, że jakoś tak lepiej się czułyśmy ogólnie, mimo iż dalej panował w ciągu dnia niemiłosierny upał. Czy to kwestia świadomości, że miałyśmy załatwiony kolejny nocleg? Tego, że zaczęłyśmy się powoli przyzwyczajać do warunków w jakich nam przyszło wędrować i zażegnałyśmy statystyczny kryzys dnia trzeciego? Czy może po prostu faktycznie trasa była dzisiaj lżejsza? A może to, że ambitne przejście 24 etapów w 16 dni poszło się rypać i generalnie już się z tym pogodziłyśmy? Chyba wszystko po trochu... 😜
Siódmy dzień wędrówki szlakiem Adlerweg. |
Z dala od szczytów. Przebieg etapu 6 to raczej podziwianie Gór Rofan z szerszej perspektywy. |
A na całej trasie to spotkałyśmy tylko tego motyla! |
Gdy zaczęła się zbliżać godzina 13:00 zgodnie z daną sobie obietnicą, zrobiłyśmy długą przerwę. Praktycznie ległyśmy na zacienionej drodze szutrowej. Co prawda żadnej z nas nie udało się uciąć drzemki, ale mega regenerująca była chwila kiedy można było uwolnić się od ciężaru plecaka i po postu przymknąć oczy i wsłuchać się w głos natury – śpiewu ptaków czy delikatnego szumu wiatru przemykającego pomiędzy drzewami.
Wąskie leśne ścieżki. |
Opuchnięte stopy były naszą codziennością. Czasem teren wymagał założenia mocnych, pancernych butów i niestety stopy otulone jeszcze dodatkowo przez skarpetę przeżywały istne piekło. |
Zwykły strumień a tyle radości! |
Leśne ścieżki wyprowadziły nas do dzielnicy Enterhof. Po raz pierwszy tak wcześnie zameldowałyśmy się na mecie dnia. Przed posesją jednego z domów, widniała tablica z informacją o rodzinie Thumer, która oferuje pokoje gościnne. Z garażu wyłonił się starszy facet. Od razu go zaczepiłyśmy informując, że rano w naszym imieniu dzwoniła kobieta z pensjonatu Gwercherwirt. Nic nie rozumiał po angielsku, więc zawołał (chyba) swoją córkę bądź synową. Kobieta wyszła z domu i skojarzyła, że to my jesteśmy tymi dwiema młodymi "Mädchen", które wędrują szlakiem Adlerweg. Zaprosiła nas do środka i pokazała pokój. W międzyczasie zaczęli się pojawiać kolejni członkowie rodziny. Okazało się, że dzisiaj spędzimy noc w prawdziwym, wielopokoleniowym tyrolskim domu. Udało się nawet nawzajem poznać mimo iż ogólnie rodzina Thumer znała jedynie podstawowe słówka angielskie. Nie przeszkodziło to jednak w miłej rozmowie przed domem na rodzinnej ławeczce.
Kot Maurice mieszkający z rodziną Thumer. |
Tutaj dzisiaj śpimy! |
Gdy
rodzina Thumer wróciła z powrotem do swoich codziennych czynności,
usiadłyśmy już w outdoorowych piżamkach ponownie na ławeczce,
tym razem przed innym domem, który prawdopodobnie mógł należeć
do starszego (może już nieżyjącego) pokolenia rodziny.
Siedziałyśmy tak obserwując niebo, mające podobno około godziny
21 zesłać upragnioną burzę. Podczas tego oczekiwania w trakcie
rozmowy zainteresowałyśmy się postacią Księżniczki Sissi, która
była związana z historią Austrii. Sama postać była nam
znana tylko z nazwy jednak nigdy nie miałyśmy jakoś potrzeby
zaznajomić się w jej życiorys i czym tak właściwie zasłynęła.
Karolina
odpaliła w telefonie stronę Wikipedii i zaczęła głośno czytać.
Byłyśmy w ciężkim szoku, bo spodziewałyśmy się zupełnie
innych wydarzeń z przed ponad 150 lat i całkowicie innej osobowości
i charakteru jaki w naszych oczach miała prezentować księżniczka
Sissi. Po takiej dawce historii udałyśmy się do pokoju, nie doczekawszy się burzy, która miała orzeźwić powietrze.
Etap 6. Czerwona kropka to orientacyjna lokalizacja osady Enterhof. www.tirol.at |
Etap 6
Dystans
i przewyższenie (oryginalny przebieg trasy): 18 km; ▲ 1100 m
n.p.m; ▼ 780 m n.p.m; 675 m n.p.m◄►1330 m n.p.m
Czas:
5h
Stopień
trudności: szlak czerwony (średniotrudny)
ETAP 7a - SWEETIES FROM POLAND
piątek, 28 czerwca 2019
Po
śniadaniu pożegnałyśmy się z seniorką rodziny Thumer i
ruszyłyśmy w dalszą drogę przez Alpy Brandenburskie. Pomimo tak
wysokich temperatur według prognoz nie miała prawa pojawić się
żadna komórka burzowa. Akuratnie dzisiaj miałyśmy wędrować po
najciekawszym rejonie tych gór, więc dobrze się złożyło, że
słoneczna aura miała się jeszcze utrzymać. Idąc po szutrowej
drodze szybko znalazłyśmy się na przebiegu etapu 7. Po około
godzinnym marszu zrobiłyśmy sobie krótką przerwę podczas której
zza zakrętu wyłonił się "nasz" Holender. Byłyśmy
zaskoczone, że w końcu udało się nam go wyprzedzić.
Poopowiadaliśmy sobie jak nam było na gościnnych pokojach.
Holender zdradził, że 70-letnia pani i jej mąż byli bardzo mili,
ale wieczorne rozmowy z gospodarzami tyczyły się głównie chorób
na które cierpią. My natomiast zdradziłyśmy, że miałyśmy okazję
poznać wielopokoleniową tyrolską rodzinę. William również
zapytał nas czy słyszałyśmy, że szlak którym mamy iść jest
zamknięty. Dowiedział się o tym właśnie od małżeństwa u
którego nocował. Rodzina Thumer nic nam nie przekazała mimo iż
wiedziała jakie są nasze plany i gdzie udajemy się następnego
dnia. Stwierdziliśmy zatem, że te pogłoski są mało prawdopodobne.
Mieliśmy
takie same plany na dzisiaj – dotarcie do schroniska Erfurter
Hütte,
które stanowi metę etapu 7. Rzuciliśmy więc do siebie "See
you later". Nie minęła chwila jak William zniknął nam za
kolejnym szutrowym zakrętem.
W
końcu żółte tablice wskazały by przejść na wąską, kamienistą
ścieżkę, która równolegle prowadziła wzdłuż strumienia.
Podczas kolejnej przerwy sprawdziłam maila z myślą, że dostaniemy pozytywną odpowiedź od schroniska, iż mają dla nas
miejsce w Lagerze. Niestety odpowiedź zwrotna była taka, że
schronisko jest już w całości zajęte. Przekazałam nowinę
Karolinie i zaczęłyśmy się zastanawiać jakie inne opcje noclegowe
nam pozostały. Napisałam ponownie maila do schroniska z opisem
naszej sytuacji z zapytaniem czy ewentualnie zgodziliby się nam udostępnić jakiś skrawek trawy przy schronisku ponieważ mamy ze
sobą sprzęt biwakowy. Nie chciałyśmy uskuteczniać "nielegala"
i kryć się po krzakach. Stuknęłam palcem w przycisk "Wyślij"
a czas oczekiwania na ewentualną odpowiedź postanowiłyśmy
wykorzystać na kontynuowanie wędrówki.
Na końcu mozolnego podejścia czekała nagroda w
postaci jeziora Zireiner See okrzykniętego jednym z najpiękniejszych
górskich jezior w Tyrolu.
Po nudnym szutrze w końcu zaczęło się coś dziać na szlaku! |
Ani jednej krowy. Dostały wolne z powodu upałów.😉 |
Ponownie wstępujemy do świata kosodrzewiny. |
Ogólnie w naszych oczach Rofan wypadały bladziej w porównaniu do Wilder Kaiser, ale już za godzinę ta opinia przestała być aktualna😉. |
Alpy Brandenburskie (Rofan). |
Podczas
podejścia, schodził ku nam jeden turysta. W trakcie krótkiej rozmowy
powiedział nam, że szlak, którym chcemy iść jest zamknięty z
powodu oberwania skał i zsunięcia się gruntu. Nikt tamtędy nie
chodzi i jeżeli chcemy się jakoś przedostać na przebieg szlaku
Adlerweg musimy okrążyć pół masywu górskiego. Czyżby seniorka
u której nocował William faktycznie znała obecną sytuację na
szlakach?
Okej, trzeba było jeszcze troszkę podejść. To jest Zireiner See! |
Lansik nad jeziorem Zireiner See 1799 m n.p.m. |
Zdecydowałyśmy
iść dalej aż do momentu kiedy faktycznie nie będzie jakiejś
oficjalnej informacji (tablicy), że jest jakiś problem z tym
szlakiem bądź ewentualnie kolejne spotkane osoby będą przekazywać
nam ciągle taką samą wersję.
Takiego charakteru Gór Rofan to myśmy się nie spodziewały! |
Dotarłyśmy
do rozwidlenia szlaków. Przy słupku z żółtymi tablicami leżał
plecak Williama. W drut kolczasty zostały włożone ciasteczka
owinięte w kartkę papieru. Była to informacja dla nas! Liścik
rozpoczynał się od słów "Sweeties from Poland...".
William przekazał nam, że zostawił plecak i poszedł na lekko
przyjrzeć się jak wygląda sytuacja na szlaku. Jeżeli w jego
ocenie będzie on do przejścia to wróci po swój dobytek i będzie
kontynuować oryginalny przebieg Adlerweg. Jeżeli nie, to przyjmie
wersję wędrówki jaką zaproponowała mu seniorka z Durrahof, a
mianowicie dojście do schroniska Bayreuther Hütte,
a następnego dnia dostanie się od boku do punktu w którym dalej
można kontynuować Adlerweg.
Przeczuwałyśmy,
że szlak faktycznie będzie nie do przejścia, bo od nikogo nie
otrzymałyśmy informacji kontrującej. Postanowiłyśmy poczekać na
Williama. Gdy wrócił, powiedział że faktycznie szlak jest
zamknięty i przyjmuje wersję alternatywną ze schroniskiem
Bayreuther Hütte.
Polecił byśmy podeszły na przełęcz na lekko ze względu na
piękną panoramę, a jeżeli zdecydujemy się na identyczny wariant
alternatywny to może nam zaklepać miejsce w Lagerze.
To
była najlepsza opcja, zwłaszcza że schronisko Erfurter Hütte
milczało w sprawie ewentualnego udostępnienia nam kawałka trawy.
Szanse by jeszcze dzisiaj zjechać kolejką do miejscowości Maurach
i tam poszukać campingu było niemożliwe przy tak wydłużonej
trasie. Po prostu byśmy nie zdążyły. Powiedziałyśmy Williamowi,
że widzimy się Bayreuther Hütte.
Jeszcze raz nas upewnił, że postara się zaklepać nam miejsce w
Lagerze po czym zarzucił swój plecak i oddalając się krzyknął do nas "See you later!".
Do
akcji podejścia na przełęcz wykorzystałyśmy szmaciane plecaczki.
Duży gabaryt pozostawiłyśmy pod kosówką, a z lekkim pakunkiem na
plecach, w którym były jedynie dokumenty, telefon czy aparat
ruszyłyśmy w stronę przełęczy. Od razu okrzyknęłyśmy, że w
takiej wersji to mogłybyśmy 24 etapy pyknąć w 10 dni!
Dziwnie się nam szło bez naszych ciężkich garbów na plecach. |
Podejście na przełęcz. |
Widok
z przełęczy faktycznie był piękny! Nie mogłam wyjść z
zachwytu! Migawka w aparacie była bliska przegrzania się. Rofan
okazały się być czarnym koniem szlaku Adlerweg, mimo że przecież
jeszcze nie poznałyśmy wszystkich pasm górskich po których miałyśmy dalej wędrować! Na temat Wilder Kaiser czy innych gór mniej
więcej wiedziałam czego się spodziewać. Tutaj zostałam po prostu
zmiażdżona pięknem natury. Takiego górskiego krajobrazu jeszcze nigdy nie widziałam na własne oczy. Było w nim coś jedynego w swoim rodzaju!
Jezioro Zireiner See z innej perspektywy. |
Tam gdzieś znajduje się szlak, którym nie będzie nam dane iść. |
Nie rozumiałyśmy co na tej tablicy jest napisane ale piktogram jest dość jasny. |
Dwie
osoby wchodzące na przełęcz od drugiej strony zauważyły, że
przyglądamy się miejscu w którym przebiega interesujący nas
szlak. Od razu krzyknęły z troską, że jest on zamknięty i bardzo
niebezpieczny. Kolejne niezależne źródło potwierdziło jaki jest
stan rzeczy. Mogłyśmy zatem spokojnie i z czystym sumieniem przyjąć
wyjście alternatywne.
Te sympatyczne żółte różyczki to pełnik alpejski. |
Z
przełęczy wróciłyśmy tą samą ścieżką. Ponownie zjawiłyśmy
się na rozwidleniu szlaków, gdzie pozostawiłyśmy pod kosówką
nasze duże plecaki. Po szybkim przepaku ruszyłyśmy w stronę
schroniska Bayreuther Hütte
do którego miałyśmy około 2h drogi. Mając dość sporo czasu do
dyspozycji, kolejną przerwę zorganizowałyśmy z otwarciem
kuchni. W terenie ugotowałyśmy sobie wodę na zalanie liofilizowanych dań. Miałyśmy kilka sztuk w plecaku w razie silnego
napadu głoda. Oczywiście nie znajdowałyśmy się w sytuacji awaryjnej. Był to pretekst by nie za wcześnie przyjść do schroniska, a móc się dłużej nacieszyć górami oraz by zacząć uszczuplać wagę plecaków.
Gotowanie w terenie. |
Dzisiaj od dołu, ale jutro już z góry będziemy podziwiać Góry Rofan. |
Urokliwe drewniane chaty. |
A tu się krowy schowały! |
Tyrol. |
Urozmaicenie na szlaku. |
Tyrol. |
Na
tarasie schroniska Bayreuther Hütte
odnalazłyśmy siedzącego i popijającego piwo Williama.
Dołączyłyśmy do niego niczym stare, dobre znajome. Oprócz
tematów związanych z górami, rozmowy toczyły się także tych
bardziej nizinnych. Dowiedziałyśmy się np, że "nasz"
Holender w swoim kraju uczy w szkole matematyki! Standardowo już
podzieliliśmy się między sobą planami na jutro. Były takie same,
jednak meta dnia znajdowała się już w dwóch różnych miejscach.
William planował nocować w schronisku Erfurter Hütte,
by następnego dnia udać się na ciekawą trasę via ferratową o
nazwie "5 Gipfel", licząc że uda mu się wypożyczyć
cały sprzęt i takim mocnym akcentem zakończyć pobyt w Alpach
Brandenburskich. Następnie nocnym pociągiem wrócić do Holandii.
My w schronisku Erfurter Hütte
planowałyśmy co najwyżej wypić holundera i złapać kolejkę,
która zwiezie nas do miejscowości Maurach. Wstąpić tam do
jakiegoś sklepu i na noc rozbić się z namiotem na campingu. W
kolejnych dniach miałyśmy oczywiście kontynuować szlak Adlerweg,
ale już w nowym paśmie górskim - Karwendel.
Schroniskowe króliczki. Chyba mają tu dobrze. W menu nie widziałam dań serwowanych z królika 😉 |
Widok z tarasu schroniska. Późny wieczór nad Tyrolem. |
Bayreuther
Hütte, w którym
wylądowałyśmy ze względu na niezależne od nas okoliczności
wydawało się być bardzo przytulnym miejscem. Nie tylko z powodu
królików, ale przede wszystkim bardzo fajnej lokalizacji –
rozległy widok z tarasu. Samo schronisko było z tych starych,
posiadających duszę, dalekie od komercji. Mi w pamięć dodatkowo zapadły charakterystyczne, ciemnozielone okiennice. Zazwyczaj w alpejskich schroniskach spotyka się pomalowane na czerwono lub niebiesko.
ETAP 7b - BOMBA ROFANOWA
sobota, 29 czerwca 2019
Ostatni
nasz dzień w Alpach Brandenburskich rozpoczął się... słonecznie.
Byłyśmy już tydzień na szlaku Adlerweg! Przed schroniskiem
kręciło się już sporo osób szykujących się do wymarszu.
Zapowiadało się, że dzisiaj same na trasie nie będziemy. Nie
tylko piękna pogoda spowodowała ten stan rzeczy, ale również (jak
nie przede wszystkim) weekend. Niestety
nie spotkałyśmy w obrębie schroniska Williama. Prawdopodobnie już
był na szlaku. Szkoda, że nie udało się z nim pożegnać. Góry
Rofan będziemy z nim nierozłącznie kojarzyć.
Słoneczny poranek w Tyrolu. |
Wariant
alternatywny trasy przewidywał na dzisiaj zdobycie aż trzech
szczytów! W oryginalnym przebiegu szlaku Adlerweg można się
pokusić o zdobycie tylko jednego. Tuż po opuszczeniu schroniska rozpoczęłyśmy podejście na pierwszy - Vorderes Sonnwendjoch 2224 m n.p.m.
Bez kijków daleko byśmy nie zaszły! Są nieocenione podczas długich wędrówek! |
Dopływ rzeki Ziller do rzeki Inn. Od razu rzuca się w oczy różnica w kolorze wody. |
Rzeka Inn. |
Od
momentu przekroczenia około 2000 m n.p.m zaczęłyśmy być
bombardowane pięknem Gór Rofan. To były widoki z kategorii których
nie zapomni się do końca życia. Wszystkie nawiedzające nas
kryzysy z całego tygodnia wędrówki odeszły w niepamięć.
Ległyśmy na trawie, ciut poniżej szczytu Vorderes Sonnwendjoch. To
była istna bomba rofanowa! I co ciekawe jej siła rażenia miała
sięgać aż do końca trasy dnia. Szlak prowadził niesamowicie
pięknym grzbietem/granią w stronę kolejnych dwóch szczytów –
Sagzahn 2228 m n.p.m oraz Rofanspitze 2259 m n.p.m. Całości piękna
dodawały też na drugim planie skalne ściany pasma Karwendel jak i
horyzont przyozdobiony w szczyty i granie innych alpejskich pasm
górskich.
Vorderes Sonnwendjoch 2224 m n.p.m |
Bardzo
przyjemną ścieżką (coś na obraz tej z tatrzańskich Czerwonych
Wierchów) szybko dotarłyśmy do kolejnego szczytu – Sagzahn 2228
m n.p.m. Szczyt otworzył nam widok na jezioro Zireiner See, które
wczoraj podziwiałyśmy z pułapu linii brzegu; teraz widziałyśmy
je z góry.
Sagzahn 2228 m n.p.m. |
Zejście
ze szczytu Sagzahn okazało się być strome i zabezpieczone
metalowymi linami. Takie opcji to myśmy się nie spodziewały! Ile
radochy sprawiło nam to zejście! Zwłaszcza kiedy z wielkimi
plecakami przyszło nam się przedzierać w wąskim skalnym kominie.
Zlazły my! 😜 |
A tak Sagzahn prezentuje się z drugiej strony. |
Idąc
w stronę ostatniego szczytu – Rofanspitze, dotarłyśmy do punktu
w którym wychodzi się na grzbiet w oryginalnym przebiegu etapu 7.
Wróciłyśmy z powrotem na Adlerweg! Na kilkadziesiąt minut jednak
ponownie opuściłyśmy szlak na poczet wejścia na Rofaspitze
(Adlerweg poprowadzono u jego podnóża).
Podejście na Rofanspitze. W dole jezioro Zireiner See. |
Widoki "za plecowe". |
Na
Rofanspitze otrzymałam wiadomość od Damiana, że razem ze swoim
partnerem od wspinu pozdrawiają nas z Hochfeilera. W krótkiej
wymianie SMS'owej stanęło na tym, jest duża szansa spotkania się wieczorem na campingu w miejscowości Maurach.
Podczas
gdy podziwiałyśmy widoki z Rofanspitze, wymieniliśmy się z
siedzącym nieopodal kolesiem, krótką opinią na temat
latających muszek. Od słowa do słowa i utworzyła się rozmowa w stylu skąd jesteśmy/co tutaj robimy. Z Thomasem – jak zaznaczył –
urodzonym w Pradze, mimo słowiańskich korzeni, rozmawiałyśmy po
angielsku. Karolina
zdradziła Czechowi, że od kilku dni nie jadłyśmy warzyw ani owoców. Chłopakiem wstrząsnęła ta historia. Wyciągnął z plecaka plastikowy pojemnik z pomidorami i wręczył
go nam, machając ręką, że on już się nimi najadł.
Panorama z Rofaspitze. |
Alpy Brandenburskie (Rofan). |
Towarzyski wieszczek. |
Lato w pełni! |
Rofanspitze 2259 m n.p.m |
Okazało
się, że plany Thomasa pokrywały się z naszymi. Jego celem było
również dotarcie do schroniska Erfurter Hütte.
Dalszą wędrówkę przemierzyliśmy zatem wspólnie.
Alpy Brandenburskie. |
Zejście z Rofanspitze. |
A zalegający śnieg będzie motywem przewodnim już za kilka dni, tylko jeszcze kompletnie nie byłyśmy tego świadome! |
Przełęcz Grubascharte 2102 m n.p.m |
Skalne (s)twory Gór Rofan. |
Karolina nie dała się namówić na taką atrakcje. Powiedziała, że szlak Adlerweg zapewnia jej lepsze.🤣 |
Na
tarasie schroniska Erfurter Hütte
udało nam się znaleźć wolny stolik, a nie łatwa to była sztuka!
Generalnie okolica była mocno zatłoczona. Taki wysoki wskaźnik
ludzi generowała kolejka kabinowa, którą z resztą planowałyśmy
zjechać. Zanim jednak nadszedł smutny czas pożegnania z Alpami
Brandenburskimi, wspólnie delektowaliśmy się holunderem oraz
porcjami strucli, łypiąc co jakiś czas na skąpaną w słońcu
taflę jeziora Achensee. Nad nim dumnie prezentowały się Góry
Karwendel, które już na nas czekały i zapraszały w swoje skaliste
progi.
Zjazd
kolejką był szybki. Po wyjściu z kabiny od razu ustawiłyśmy
radary na sklep. Stoisko z owocami i warzywami otrzymało naszą
największą uwagę. Zadowolone z łupów, z reklamówkami w rękach, obrałyśmy kierunek na camping Karwendel. Thomas odprowadził nas
pod samą bramę po czym pożegnał się życząc powodzenia na
dalszych etapach szlaku Adlerweg. Sam udał się na kwaterę, która
znajdowała się w niedalekim miasteczku Pertisau.
Gdy
weszłyśmy na teren campingu i zobaczyłyśmy ilość kamperów, miałyśmy wątpliwość, czy znajdzie się dla naszego
namiotu miejsce. Ustaliłyśmy, że będziemy grać na biedne,
zmęczone turystki, argumentując że to tylko jedna noc, a rano już o takich dwóch nikt nie będzie pamiętać! Jakby to nie zadziałało, miałyśmy plan b - granie błagalnymi oczami na obraz kota ze Shreka. Byłyśmy mocno
zdeterminowane by nie dało się nas stamtąd wykurzyć, bo naprawdę
nie miałyśmy już ochoty pałętać się po mieście i szukać
innego miejsca na nocleg.
Udało
się! Choć w pierwszej wersji pani w recepcji chciała nam odmówić
zameldowania ze względu na brak miejsc. Karolina została z
plecakami, a ja razem z panią wsiadłam do meleksa by poszukać
skrawka trawy. Znalazło się koło ogrodowego krasnala, który
stanowił wystrój przed postawioną na stałe przyczepą (akuratnie
nie było właścicieli). Oznaczyłam naszą miejscówkę reklamówką
z żarciem, po czym już na piechotę wróciłam do Karoliny z dobrą
nowiną. Gdy już rozbiłyśmy namiot, rozpoczęłyśmy pałaszować nasze owocowo-warzywne łupy.
Wieczorem
przyjechali zdobywcy północnej ściany Hochfeilera. Udało się ich ze swoim namiotem dokoptować na nasz skrawek trawy. W opowieściach wzajemnie licytowaliśmy się, kto miał w górach... gorzej. 😂
W końcu można porobić bransoletki. |
Etap 7 www.tirol.at |
Etap 7 (oryginalna wersja)
Dystans i przewyższenie (oryginalny przebieg etapu): 18 km; ▲ 1590 m n.p.m; ▼ 770 m n.p.m; 880 m n.p.m◄►2190 m n.p.m
Czas:
7h
Stopień
trudności: szlak czarny (trudny)
Alpy/zawsze tam nie byłem :)/ nie są górami z mojej bajki. Przyznać jednak muszę, że pokazałaś bardzo interesujący fragment gór tychże. Jak oceniasz noclegi na dziko pod namiotem na trasie, którą robiłyście? Chodzi mnie głównie o "zagrożenia" ze strony filanców?
OdpowiedzUsuńNie spotkałyśmy nikogo kto mógłby być filancem. Nie spotkałyśmy też na szlaku wiat czy innych tego typu schronień w których często nocujesz w innych górach. Gdybym miała w jakiś sposób wybrać, gdzie można by było zabiwakować nie rzucając się w oczy to byłoby to na etapie 4,5,6 (mało ludzi/lasy/szczyty powyżej zabudowań). Na szczycie Plessenberg było idealne miejsce by przeczekać noc do wschodu słońca ;). W Rofan jak i w większości innych alpejskich pasm, charakterystyczne są łąki, które utrudniają biwakowy kamuflaż. Generalnie w Austrii raczej nie praktykuje się takiego nocowania, choć uważam że dla kogoś kto wie jak należy to robić jest to wykonalne. Skądś te instagramowe wschody słońca nie wzięły się z desantu z helikoptera ;)
UsuńZdjęcia jak zawsze u Ciebie przepiękne. Fajnie się z Wami wędrowało a widoki cudowne. Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńMoje największe odkrycie na Adlerwegu to właśnie Rofan. W kolejnej części będą góry Karwendel - już teraz zapraszam!
UsuńAlpy Brandenburskie - zanotowane, zobaczymy kiedy będzie dane odwiedzić ;)
OdpowiedzUsuńJesteśmy kwita :P (za Alpy Algawskie) :D
UsuńNiezla ksiazka :-) jedyne o co moglbym prosic , to o podanie kosztow noclegow, zarowno w schroniskach , jak i na kempingach , moze byc byc orientacyjnie
OdpowiedzUsuńCeny campingów 10-17 euro /osoba w wariancie z małym namiotem. Kwatery prywatne gospody ok 30-35 euro/osoba ze śniadaniem. Schroniska 10-13 euro/osoba w lagerze (sala zbiorowa) z okazaniem karty alpenverein.
UsuńWow! Dziewczyny w alpejskich wioskach. Pięknie. Jest co podziwiać... Pozdrawiam!
OdpowiedzUsuń💪💪
UsuńZacnie tam, niby tak blisko a bajecznie, dobry kierunek :)
OdpowiedzUsuńBardzo ciekawy kierunek, mało znany wśród naszego polskiego narodu :)
UsuńWidoki z Hundsalmjoch bardzo fajne :) Wg mnie ciut lepsze niż z pobliskiego, nieco wyższego sąsiada.
OdpowiedzUsuńRofan, ze swoją główną częścią ponad Maurach, jest świetnym miejscem. Zarówno widokowo na okoliczne pasma, jak i same swoje szczyty. Do tego jest także co tam robić: chodzenie, via ferraty, a także rodzinny wypoczynek przy schronisku i kolejce ;) Idealne miejsce na nawet krótki wypad.