Mont Blanc 4810 m n.p.m
Siedzę na
tylnym siedzeniu w samochodzie i patrzę na ściekające po szybie
krople deszczu. Na nogach trzymam nowiuśkie buty wysokogórskie, bo
nie było już miejsca by je upchać w bagażniku czy na siedzeniu
obok. Jeszcze kilka minut wcześniej, w worku wyrzuciłam do kosza
stare buty, które całą tę sytuację utworzyły. Właśnie
wyjeżdżamy z Chamonix. Leje, a mgła zaniosła się tak, że
przysłoniła nawet najniższą górę w okolicy. Moja przygoda z
Mont Blanc rozpoczyna właśnie w tym momencie proces hibernacji.
Wiem, że do kolejnej próby dzieli mnie równy rok. Co przez te 12
miesięcy się wydarzy? Czy dożyję? A jak tak, to jak to życie
przeżyję? Jest to wielka niewiadoma, która z jednej strony jest
fascynująca, z drugiej przerażająca.
Wiem tylko
tyle, że z Białą Damą się nie żegnam, mówię tylko: "Hej
laseczko, widzimy się za rok, bądź gotowa!". Choć na samą
myśl ponownego spotkania już mnie mdli, a jeszcze nie opuściliśmy
Francji.
Kolejne
kilometry drogi do Polski ubywają, a ja dalej rozważam. Tak w
duchu, nikt z pasażerów nie wie o czym myślę. A co mi w głowie
siedzi? Że jestem Białej Damy zakładniczką. Że swoimi ogromnymi
ramionami i obfitym biustem przycisnęła mnie do siebie, szepcząc
do ucha: "Będziesz o mnie myśleć w najmniej oczekiwanych
chwilach". I tak się też działo. Łapałam się na tym, że
podczas np obierania ziemniaków na obiad czy podczas
instrumentowania przy nudniejszych zabiegach (to Skadi robi gdy nie
ma jej w górach) uciekałam myślami do podnóża Mont Blanc. Gdy
leżałam na kanapie wentylem do góry, ona znów się odzywała:
"Rusz dupsko, bo samo się nie wejdzie!"
Po
przyjeździe do Polski i powróceniu do nizinnego trybu życia,
zaczęłam odczuwać w sobie pokłady motywacji. Na początku
stycznia udało mi się nawet wmusić w siebie potrzebę biegania po
parku miejskim. To pospolite ruszenie trwało może ze trzy miesiące
w szarpanej formie częstotliwości. Podczas tych marszobiegów
najpierw miałam pietra, bo po godzinie 19:00 nie było już
praktycznie ludzi w mieście. Gdy dobijałam do 7 km pojawiały się
wizualizacje z wejścia na Mont Blanc w stylu #alwaysmore. A co, ja
nie dam rady? - moja wiara w siebie unosiła się wtedy ponad
niebiosa. To chyba te endorfiny zaczynały się wydzielać, którymi
karmi się każdy maniak biegania, bo po godzinie entuzjazm jak i ta
mega wiara w siebie wraz z obniżającym się tętnem zawsze malała.
Moja kariera biegaczki skończyła się z nadejściem wiosny.
Kolejne miesiące minęły na łaziorkowaniu po górach czy jeździe
na rowerze. Wpadł np Mały Szlak Beskidzki na rowerze czy
fenomenalna Grań Niżnych Tatr. Szepty Białej Damy oczywiście mnie
przez ten czas nie opuszczały, wręcz się nasilały wszak czasu
pozostawało coraz mniej.
I tak oto
wrzesień zaczął zbliżać się wielkimi krokami... ale czy ja
czułam się gotowa na ponowne spotkanie z Białą Damą?
Szczerze? Im
bliżej było wyjazdu, tym bardziej zaczęło mnie wszystko przerażać
i przeszkadzać – zwłaszcza niewygody, które będą wpisane w
całe to spełnianie marzenia. Gdzie się podziały te
wizualizacje z biegań po parku miejskim ja się pytam!? I gdzie
uciekła ta wiara w siebie?
Przez kilka tygodni dywagowaliśmy nad wyborem drogi oraz sposobem
jej pokonania. Rozważaliśmy naprawdę różne opcje, włącznie z
wejściem na lekko. Ostatecznie zdecydowaliśmy się na powtórkę z
przed roku, uznając, że ten wariant da nam największe szanse na
wejście. Mieliśmy do dyspozycji dwa tygodnie urlopu i złożone
wszystkie siły na pokład dla jednego celu: wleźć i uwolnić się
z objęć Białej Damy, by móc spokojnie ruszyć dalej w górski
świat. Moje marzenia o tej górze mają już prawie 10 lat, uznałam
że najwyższy czas je w końcu urzeczywistnić. Drogę jaką
przeszłam w górach pozwalała mi psychicznie myśleć o niej już
jak o realnym celu. Taki stan miałam już w zeszłym roku. Teraz
jednak chciałam Mont Blanc przywieźć "w kieszeni" do
Polski, a nie tylko kolejny raz spróbować.
Jeszcze
tylko przetrwać drogę do Francji, jeszcze tylko otrzymać kilka dni
pogodowej lampy i bezpiecznie wejść i zejść...
Jesteśmy na
campingu w Argentiere. Nauczeni doświadczeniem z poprzedniego pobytu
w Chamonix wybraliśmy camping z porządnym zapleczem. Mając do
dyspozycji na czas pobytu kartę gościa z możliwością darmowych
przejazdów autobusami miejskimi pomiędzy miasteczkami i wioskami,
oddalenie od głównego kurortu jest tylko na plus. Nasz poliestrowy
dom w porównaniu do poprzedniego znacznie zwiększył swoje rozmiary.
Zabraliśmy ze sobą duży namiot, łóżka polowe, stół, krzesła.
Wszystko po to, by w razie niepogody, móc w komforcie i bez
obniżania morale cierpliwie czekać na swoją szansę. A ta szansa
pojawiła się już po naszym zameldowaniu. Mieliśmy już założoną
bazę, przyszedł czas na zerknięcie w prognozy pogody. I masz! Na
dzień dobry 3 dni prognozowanej lampy – tyle by ogarnąć Mont
Blanc.
- Ale jak to, że już? Pakujemy się i idziemy? Ja nawet francuskiego camemberta nie zdążyłam skosztować i zapić go winem... A co z aklimatyzacją? Będziemy próbować wchodzić bez niej? A Ty? Przecież dalej jeszcze jesteś niedoleczony, wciąż męczy cię ten kaszel... - zadaję sto pytań Damianowi.
Z jednej
strony samej mnie korci, by spróbować na wariata...
- A co, jak to jedyna lampa w przeciągu naszych dwóch tygodni? - Damian podał argument nie do zbicia. Mamy aklimatyzację z Wildspitze – dodał jeszcze z uśmiechem na twarzy.
No tak,
Wildspitze to już nie mała góra, ale byliśmy na niej dwa miesiące
temu. W organizmie raczej nie było już po niej śladu...
- Oj najwyżej nas trochę głowa poboli i się porzygamy. Przecież to nie Himalaje – Damian dalej mnie namawiał.
- Akurat tym się to najmniej martwię, bardziej obawiam się akcji klopowej, że znowu się wydarzy jak rok temu. Mówiąc to, właśnie sobie uświadomiłam, że naprawdę może się wydarzyć, ponieważ przy pierwszej próbie z Mont Blanc na powrocie przeżywałam w tym właśnie temacie ciężkie chwile. W ogóle zauważyłam u siebie przypadłość szybszej przemiany materii na wyższych wysokościach.
Decyzja
zapadła – próbujemy!
Spakowaliśmy
się do plecaków, stosując kilka zmian taktycznych odnośnie tego
co zabieramy i ile (wykorzystaliśmy zebrane doświadczenie z przed
roku). Sprawdziliśmy godzinę pierwszego autobusu jadącego do
Chamonix oraz kolejnego, przesiadkowego do Les Houches. Zasnęłam z taką myślą: właśnie szykują się trzy tak bardzo oczekiwane
dni z całego roku, jednocześnie najpiękniejsze i najgorsze!
wtorek, 4 września 2018
Po
śniadaniu, zarzuciliśmy plecaki na ramiona i uszliśmy jakieś 200 metrów na
przystanek autobusowy. Oprócz nas, na autobus czekały dzieciaki.
Dopiero po chwili zorientowaliśmy się, że właśnie rozpoczęła
się szkoła! Na przeciwko przystanku, na małym budynku wymalowane
jest graffiti na cześć Stratonów – małżeństwa, które urobiło
kilka pierwszych wejść na pobliskich górach ponad 100 lat temu.
Oznajmiłam, że jak wrócimy jako pierdyliardowi zdobywcy Mont
Blanc, to koniecznie sobie zrobię z Isabellą Straton zdjęcie,
gdzie na jednej ze ścian budyneczku widniała jej podobizna.
Po
kilkuminutowym opóźnieniu, autobus w końcu przyjechał.
Dzieciaki bez wahania do niego wsiadły, co wzbudziło w nas
chwilową konsternację, bo przecież na tablicy z napisem kierunku
docelowego widniała inna nazwa niż powinna być. Co ta gimbaza, nie
jedzie do Cham do szkoły tylko na jakieś wioski? - pomyśleliśmy
jednakowo, ale każdy w swoim duchu. Kilka sekund później wszystko
się wyjaśniło. Oczywiście, że jechała w stronę Chamonix.
Kierowca nie zmienił nazwy na tablicy. Wszyscy wsiedli, a my na
przystanku zostaliśmy. Generalnie aż tak mocno nas czas nie gonił,
więc ta niespodziewana wpadka nie przekreśliła całego dnia i nie
mieliśmy jeszcze powodu by wrócić z podkulonymi ogonami na
camping. Dobrze by było jedynie złapać tramwaj jeszcze przed południem, bo również w miarę wcześniej dotrzemy
do miejsca przy schronisku Tete Rousse gdzie można rozbić namiot i
idąc tym tokiem dalej, będziemy mieli więcej czasu na odpoczynek
przed głównym wejściem na szczyt, które rozpoczyna się około 1 w nocy.
Uznaliśmy,
że nie będziemy warować kolejne 30 minut na przystanku, tylko
pójdziemy na piechotę w stronę Chamonix. Łapiąc po drodze
kolejny autobus albo jeżeli tempo będziemy mieć dobre, docierając
już na docelowy przystanek przesiadkowy. Przeszliśmy ponad 4 km do
Les Praz – na przystanek gdzie pętlę autobusową ma inna linia.
Początkowo droga wiodła poboczem drogi (brak chodnika), a później
już szlakiem w lesie.
A gdzie Państwo idą? A na Mont Blanc się wybieramy. |
Dotarliśmy
do znanego nam już Les Houches. Od momentu zakupienia biletów i
ustawienia się w kolejce na schodach w budynku dolnej stacji kolejki
gondolowej Bellevue co chwilę dotykało nas déjà
vu. Pogoda wydawała się być identyczna jak rok temu. Miałam
wrażenie, że ludzie dookoła nawet ci sami 😁 Kozice stały w tym
samym miejscu i prawie na tej samej kamienistej platformie rozbiliśmy
namiot. Jedyną nowością była przejażdżka tramwajem z górnej
stacji Bellevue na Nid
d'Aigle (2380 m n.p.m).
W zeszłym roku tramwaj nie jeździł z powodu remontu torów i sieci
trakcyjnej i chcąc nie chcąc pokonaliśmy to przewyższenie na
piechotę, które z resztą mile nie wspominam, bo ścieżka była
rozmiękła i stroma, do tego jeszcze zalana mgłą.
"Uwaga, jedzie tramwaj. Gdy jedzie, ziemia się trzęsie. Trzęsie się cały mój świat...". |
Lodowiec Bionnassay. |
Oboje znaliśmy drogę, więc każdy podchodził swoim tempem. |
Baraque Forestiere des Rognes 2768 m n.p.m . Jest w tym budynku możliwość przenocowania. |
Stado kozic spotkane w identycznym miejscu jak rok temu. |
Kozice jak kameleony. |
Mamy zupełnie inne odczucia teraz niż gdy podchodziliśmy tutaj pierwszy raz. Po rocznej przerwie, okolica jakoś zmalała w oczach. |
Po prawej stronie widoczne schronisko Tete Rousse 3167m n.p.m. Obok niego jest legalne miejsce gdzie można rozbić namiot. |
W
namiocie zaczęliśmy robić segregację rzeczy na te które zostają
i te które zabieramy. Dokładnie jak rok temu! Nawet buty sobie
wystawiłam w przedsionku i bacznie się im przyglądałam, czy na
pewno nic się w nich nie odkleja. Damian w międzyczasie
wyskoczył szukać godnego zaufania miejsca, z którego można
zaczerpnąć wodę (śnieg) na gotowanie. Podczas tych poszukiwań,
poznał Polkę, która później przyszła do nas na pogaduchy, bo
jak się okazało przez cały dzień nie miała nawet do kogo się
odezwać. Jako jedna z nielicznych została w bazie, gdzie pozostali
w tym także jej towarzysze wyruszyli w stronę szczytu. Z lekkim
załamaniem w głosie i wypisanym smutkiem na twarzy opowiadała z
jakich powodów nie zdecydowała się na próbę wejścia.
Ostatnie poprawki i dociągnięcie linek w namiocie. |
W bazie... |
Odważcie się tylko rozkleić! Rozklejać to się mogę jedynie ja! |
Siedzę i myślę, jak to będzie przez następne 24 godziny. |
Zjedliśmy
z Damianem po porcji liofila i od godziny 18:00 próbowaliśmy
odpoczywać. Budzik mieliśmy nastawiony na północ. O ile mi udało
się w przerywanych seriach przespać około 3 godzin, tak Damian te
6 dostępnych godzin na szybką regenerację i mobilizację sił,
kompletnie nie umiał wykorzystać. Emocje robiły swoje i
najchętniej od razu by wyruszył w stronę Rolling Stones'a jeszcze
przed północą. Podczas moich przebudzeń, uświadomiłam sobie
dwie rzeczy. Pierwsza to ta, że obecny moment, mimo że robiony
trochę na wariata jest jedynym dobrym z wielu względów. Druga
rzecz, to ta o której wspominałam będąc jeszcze na campingu w
Argentiere. Z powodu zmiany otoczenia, widmo akcji klopowej zaczęło
się wizualizować w coraz wyraźniejszych konturach. Otóż od
momentu przyjechania do Francji kibelek służył do
robienia sprawy nr 1. Sprawa nr 2 wciąż nie była załatwiona przed
atakiem szczytowym. Zaczęło mnie to bardziej przerażać niż
przejście Rolling Stones'a.
środa, 5 września 2018 - atak szczytowy
Wybiła
północ. Bez ustawiania dodatkowych drzemek, od razu zaczęliśmy
się szykować do wyjścia. Jedna ze zmian taktycznych w porównaniu
do zeszłego roku była taka, że zrezygnowaliśmy z gotowania, bo w
naszym wykonaniu gotowanie zawsze zajmuje więcej czasu niż chcemy
na to przeznaczyć. Damian przed naszym "odpoczywaniem"
przygotował sobie kawę w butelce, którą trzymał w śpiworze, ja
wypiłam przewidzianą dla mnie porcję herbaty z termosu (0.3l).
Zamiast jedzenia kalorycznych liofili, zjedliśmy po dwóch gotowych
(zrobionych jeszcze na campingu) bułkach maślanych z kremem
orzechowym. Przed 1 w nocy takie jedzenie, ba! jakiekolwiek jedzenie
po prostu twardnieje w gardle. Trzeba było się jakoś zmusić do
przełykania, bo mieliśmy świadomość, że kolejny normalny
posiłek będzie za paręnaście godzin. Zanim jeszcze założyłam
szpej i oznajmiłam, że jestem gotowa, poszłam do "bazowego
WC" z wiarą, że coś może z siebie wyduszę. Wypełzłam ze
śpiwora, założyłam buty. Damian ostrzegł mnie, bym uważała na
leżącego człowieka obok naszego namiotu. Zaczęłam świecić
czołówką wokół, gdzie ów człowiek się znajduje. Z początku
myślałam, że Damian po prostu sobie żartuje. Nie żartował. Obok
naszego namiotu w płachcie biwakowej w barwach moro mieniła się
oszroniona mumia. Gdyby Damian mnie nie ostrzegł, po prostu
perfidnie bym w gościa wdepnęła.
Niestety
klimat górskich WC-eków jest jaki jest. W każdym razie nie nadaje
się do długich posiedzeń i po wyjściu nie mogłam ogłosić
odpalenia fajerwerków na cześć osiągnięcia sukcesu.
Ubrałam
pozostały szpej, umocowałam czołówkę na kasku. Na starcie
czuliśmy się zmotywowani i na siłach, mimo, że był środek nocy.
Spojrzałam w kierunku Rolling Stones'a. "W ścianie" już
się mieniło od świateł czołówek. Pierwsze zespoły ruszyły,
specjalnie tak wcześnie by złapać wschód słońca na Mont Blanc.
Na pewno nie byliśmy ostatni w stawce. Spora część "obozowiczów"
przewracała się na drugi bok, gdy my właśnie zasuwaliśmy zamek
od wejścia do namiotu. Ruszyliśmy. Początkowo po kamieniach. Po
kilkuset metrach stanął nam na drodze dość spory i bardzo zmrożony
płat śniegu. Pokonywanie go bez raków było bardzo męczące i w
sumie niebezpieczne. Dopiero co się trochę rozgrzaliśmy, a już
musieliśmy przystanąć by założyć raki. Przejście po płacie
poszło od razu sprawniej. Zdecydowaliśmy iść dalej w rakach, bo w
zeszłym roku do momentu kiedy nie musieliśmy zawrócić, na drodze
pojawiały się cienkie warstwy lodu. Droga do punktu gdzie
trawersuje się Kuluar Śmierci (Rolling Stones) minęła nam szybko.
Wiedzieliśmy do którego miejsca się kierować oraz jak wygląda w
rzeczywistości słynny żleb i jaką obrać taktykę by go przejść.
Gdy obiektywnie najniebezpieczniejszy etap mieliśmy już za sobą,
dalsze dojście do schroniska Gouter było już dla nas niewiadomą.
Nic nie stało jednak na przeszkodzie by kontynuować. Żaden but nie
odważył się rozkleić.
W
świetle czołówki chwilami trudno odnajdywało się najłatwiejszy
wariant ścieżki. Często, zwłaszcza jak nie było akuratnie przed
nami żadnego zespołu, po prostu zaglądaliśmy w każdy skalny kąt
w celu odnalezienia dalszego przebiegu drogi. Zdarzało się tak, że
z nieuwagi wchodziliśmy na sekwencję głazów uprawiając przy tym
mocny scrambling (do tego w rakach) gdzie tuż obok wiła się wąska
ścieżynka, którą można było przejść bez użycia rąk.
Generalnie droga pomiędzy schroniskiem Tete Rousse a Gouter'em jest
bardzo absorbująca, zwłaszcza w nocy. Mało widzi się szczegółów,
trzeba cały czas trzymać skupienie na wysokim poziomie. Jest milion
wariantów ścieżek, gdzie na co poniektórych można zapędzić się
do sąsiedniego żlebu. Na podejściu znajdują się ludzie o różnym
doświadczeniu i niejednokrotnie słychać osuwające się z pod ich
butów kamienie, które potem przybierają zabójczą prędkość i
stanowią ogromne niebezpieczeństwo dla ludzi idących poniżej.
Teren jest trudno asekurowalny, a wiązanie się w tym miejscu liną
mija się z celem. Lina nie daje bezpieczeństwa, a w dużej mierze
spowalnia zespół.
Z
używania sznurka na tym odcinku drogi zazwyczaj korzystają
przewodnicy, którzy swoich klientów prowadzą na krótkiej i
sztywnej linie. I o ile taki rodzaj asekuracji (choć wcale nie
dający 100% bezpieczeństwa) stosowany przez wykwalifikowaną osobę
ma jeszcze rację bytu (metoda short-roping) to wiązanie się
6-osobowego zespołu na długości 50 metrów stwarza tylko
zagrożenie sobie oraz innym. Statystycznie taka trakcja prowadzona
jest zazwyczaj przez "czarnego przewodnika". Jednego i to
na domiar polskiego mieliśmy okazję spotkać. Swoim odpowiednim
tonem zwrócił nam uwagę, że robimy wielki błąd, że nie
jesteśmy związani w tym miejscu liną, dając swoim klientom
fałszywe poczucie, że znajdują się w dobrych rękach. Rozpylanie
aury pseudoprofesjonalizmu – poziom średnio-zaawansowany.
Spokojnie, byliśmy później jeszcze świadkami poziomu ekspert,
ponieważ owego "czarnego przewodnika" spotkaliśmy w
dalszej części naszej drogi ku Mont Blanc.
Widać
było już światła wydobywające się z okien budynku schroniska
Gouter, ale przed nami stawały kolejne sekwencje skalnego
scramblingu. Zaczęło się nam to przejście strasznie rozwlekać.
Pojawił się mały kryzys. Pierwszy wyrzut adrenaliny powoli
przygasał i zaczęło mnie ogarniać znużenie. Gdy ujrzałam
pierwsze metalowe poręczówki, dające jakiś konkretny punkt
odniesienia, że do schroniska już naprawdę niedaleko, odzyskałam
na ten moment siły. Wydostaliśmy się na śnieg, co oznaczało, że
w końcu odpoczniemy na jakiś czas od tego skalnego syfu. Zaszliśmy
tylko na chwilę do przedsionka schroniska Gouter, by napić się i
na szybko wrzucić cokolwiek do żołądka. Czuliśmy się
rozmemłani. Właśnie wybiła najgorsza godzina. Było między 3 a
4. Organizm wołał o sen. Na domiar tego, mi zaczęło być
niedobrze. Wiedziałam, że muszę coś z tym zrobić, bo im dalej
tym tempo będzie coraz gorsze. Słodki posiłek przed wyjściem,
brak regularnej podaży płynów i jeszcze ta nieludzka godzina
skumulowały się. Zatrzymałam się i nakazałam Damianowi by
wyciągnął z plecaka buteleczkę shot'a kofeinowego, który przy
pierwszej próbie z Mont Blanc nie został wypity. Czekał cały rok
(choć jeszcze by i z 10 lat mógł czekać – sama chemia) na tę
właśnie chwilę. Shot o konsystencji i wyglądzie płynu do naczyń
wypiłam w kilku łykach, traktując jak ohydne lekarstwo, które
mając nadzieję szybko postawi mnie na nogi. Po 5 minutach moja
niemoc minęła. Oczy zrobiły mi się jak pinć złotych, a
entuzjazm osiągnął poziom "w pełni naładowany".
Ciemno, zimno, na szczyt daleko. A do domu jeszcze dalej. |
Dotarliśmy
na szerokie plato, z którego w całej okazałości ujrzeliśmy białe
cielsko Mont Blanc. Wiedzieliśmy, że musimy tam dotrzeć, choćby
siłą woli. Innej opcji nie przyjmowaliśmy.
Mont Blanc przybrany w światełka. |
Szczyty i granie jeszcze śpią. |
Ale im bliżej świtu, tym zaczynają się przebudzać. |
Licznik
wysokości wciąż się podnosił. Widok góry rozbudził nas i znowu
na moment odeszły wszelakie kryzysy. Dotarliśmy do schronu Vallot.
Postanowiliśmy w nim odpocząć i poczekać do wschodu słońca.
Uznaliśmy, że światło słoneczne dobrze na nas wpłynie podczas
dalszej drogi. Schron był czysty! Załapaliśmy się chyba na jego
niedawne sprzątanie. W środku przyklejona była kartka z
informacją, żeby dbać o porządek, nawet po angielsku co jest
przesłanką, że jednak Francuzi znają chociaż podstawowe słówka.
Znaleźliśmy kawałek wolnej ławki. Po około 30 minutach wpadł
wagon ludzi ze znanym już nam "czarnym przewodnikiem". Gdy
Damian próbował przezwyciężyć swój najgorszy kryzys opierając
głowę o ręce rozłożonych na kolanach, ja telepiąc się co jakiś
czas z zimna i wrzucając do żołądka kęsy jakiegoś batonika,
stałam się słuchaczem krótkiego wykładu "czarnego
przewodnika" jaki wygłosił swoim podopiecznym. Otóż ów
przewodnik u jednego ze swoich klientów postawił straszliwą
diagnozę – obrzęk płuc. Koleś stał, logicznie odpowiadał na
każde pytanie, a "czarny przewodnik" rozpylał w najlepsze
aurę pseudoprofesjonalizmu. Po chwili ciszy rzucił jeszcze do
klienta tekst w stylu, że pójdzie z zespołem dalej i będzie
obserwować ten jego domniemany obrzęk płuc. Szczena mi opadła na
te wieści, szturchnęłam łokciem Damiana po żebrach, by upewnić
się czy on też to wszystko słyszał. Mamrotał tylko w geście,
że kontaktuje, ale wciąż brakowało mu sił by podnieść głowę.
Chyba zaczął mieć pierwsze objawy braku aklimatyzacji. Mi od
momentu wypicia shot'a nic nie dolegało. Jednak, z racji że
mieliśmy jeszcze 20 minut do wyjścia ze schronu, oparłam swoją
głowę o pochylone plecy Damiana, zapadając w krótką hibernację.
Z boku musieliśmy wyglądać przekomicznie, co najmniej jakbyśmy byli
po całonocnej libacji. Alarm w telefonie zadzwonił. Do schronu
zaczęło przedzierać się jaśniejsze światło. Zanim wyszliśmy,
zarządziłam posmarowanie twarzy kremem z wysokim filtrem UV. Damian
po aplikacji oznajmił, że piecze go oko. Stwierdziłam, że chwilę
popiecze i przestanie. Nie ma co wzywać z tego powodu helikoptera.
Wyszliśmy na zewnątrz. Po nocy nie było już śladu. Przywitało
nas czyste niebo i słońce, które z minuty na minutę podnosiło
temperaturę odczuwalną.
Schron Vallot 4362 m n.p.m. Pierwszy budynek postawiono w 1938 roku. |
Że to już szczyt? Pewnie, że nie! |
Obecność słońca od razu polepsza samopoczucie. |
Nie ma już śladu po nocy. Widać coraz więcej szczegółów w krajobrazie. |
Poranne lasery. |
Do
Białej Damy dzieliło nas około 2-3h drogi, ale tej najbardziej
ekscytującej bo po śnieżnej i wąskiej na kilkadziesiąt
centymetrów grani Bosses. Moment wędrówki w takich
okolicznościach jest z tych kategorii, których nie zapomni się do
końca życia. Oprócz okazywania czujności przy mijankach na tak
wąskiej grani z innymi zespołami, do pokonania była duża
szczelina w lodowcu. Przekraczało się ją po moście śnieżnym
powstałym na zaklinowanej bryle lodu. Poza obrębem mostu śnieżnego
nie było widać dna szczeliny.
Schron Vallot - niejednemu człowiekowi uratował życie. |
Coraz cieplej, coraz przyjemniej. Nawet przestało się chcieć spać! |
Nawis na grani Bosses. |
U Włochów też fajnie. |
Daleko jeszcze? |
Gdy
pozostało do szczytu jakieś 20 kroków, poczułam jak zaczynają mi pęcznieć oczy. Po kilku sekundach z pod okularów zaczęły lecieć
ciężkie łzy. Zaniosłam się takim szlochem, nad którym
kompletnie nie mogłam zapanować. Szloch radości. Drugi w moim
wykonaniu w górach. Pierwszy był na Grossglocknerze w 2015 r. Ten
szloch jednak niósł ze sobą znacznie więcej emocji, które teraz
w końcu mogły znaleźć ujście. Minęła równo dekada od momentu
gdy góry zaczęłam traktować jako lek na życie. Mont Blanc to
kolejny, ale bardzo ważny etap tej leczniczej terapii. Na szczycie
czułam się bardzo dobrze. W ogóle nie odczuwałam skutków
związanych z przebywaniem na tak dużej wysokości. Damian walczył
ze sobą niestety od momentu wyjścia z Vallota. Jak później mi
zdradził, szedł za mną siłą woli. Bolała go głowa i męczyły
go nudności.
Z Narodową na Mont Blanc 4810 m n.p.m. Wyżej w Alpach się już nie da! |
Wszystko w okolicy niższe. |
Niektórzy ze szczytu postanowili odlecieć. |
Przy kiepskiej widoczności jest się gdzie pogubić... |
Na
szczycie spędziliśmy około 15 minut. Gdy zaczęliśmy schodzić,
natychmiastowo pojawił się u mnie pulsujący ból głowy okolicy
czołowej (szybki wzrost ciśnienia).
Ścieżki w górach bywają różne. Ta na śnieżnej grani Bosses wygląda całkiem przyjemnie! :D |
Oczywiście, że nie wiem co to za szczyty ;) |
Ludzie na szczycie Mont Blanc oraz mina Damiana wyrażająca, że nieźle dostał w ciry od góry :P |
Na
grani Bosses mieliśmy niemiły incydent. Schodziłam pierwsza. Przed
nami zbliżał się podchodzący przewodnik z klientem. Na tak
wąskiej grani nijak można było się swobodnie wyminąć.
Zadecydowałam, zgodnie z ogólnie przyjętymi zasadami w górach, że
to my spróbujemy się na tyle odsunąć by mogli szybko przejść.
Wbiłam czekan oraz raki poniżej linii grani. Pod nogami wiało
nachylonym na oko 50 stopniowym firnowym terenem, w dodatku
podciętym urwiskiem skalnym. Patrząc po zachowaniu naszej liny,
byłam pewna że Damian również ustawił się tak, by zespół z naprzeciwka mógł w miarę swobodnie szybko przejść. Nagle
poczułam szarpnięcie za plecak, a na wysokości oczu zobaczyłam
czyjeś nogi. 6-osobowemu zespołowi z Ukrainy tak się spieszyło na
tej grani, że zaczęli nas wymijać. Jeden koleś ze środkowej
stawki zahaczył rakiem o linę, potykając się. Niewiele brakowało,
żeby pociągnął za sobą cały zespół, w tym również nas.
Przewodnik całą tę sytuację i tak starał się skomentować w
miarę kulturalnie i liderowi Ukraińskiej ekipy dosadnie wyjaśnić,
że ten manewr był bardzo niebezpieczny. Z jego ust padły słowa w
stylu, że niewiele trzeba by spaść do jego "italiano
bordello". Puściliśmy tych Ukraińców przodem, bo swoją
obecnością i zachowaniem mnożyli tylko niebezpieczeństwa.
💖💖💖 |
Jeszcze dwa garbiki i będziemy obok schronu Vallot. |
Dotarliśmy
do schronu Vallot. Nie zaszliśmy jednak do środka. Zdecydowaliśmy
schodzić dalej. Teren zrobił się już rozleglejszy i nie
wymagający już takiej czujności. Etap poniżej schronu Vallot a
schroniskiem Gouter okazał się być jednak dla mnie najbardziej
stresujący. Rozpoczęła się akcja klopowa, której tak bardzo
obawiałam się, będąc jeszcze na campingu w Argentiere. Niestety
fizjologia postanowiła o sobie dać znać właśnie teraz. Teraz,
kiedy nie było choćby jednego krzaczka na horyzoncie, a my
znajdowaliśmy się na śnieżnobiałej patelni. Nie było nawet
widać choćby cienia budynku schroniska Gouter. Dopóki dawałam
radę wytrzymać przed ukazaniem tyłka całemu światu, szliśmy
związani liną, ale gdy tylko na horyzoncie ujrzałam schronisko
Gouter, bez konsultacji z Damianem po prostu się rozwiązałam i
zaczęłam z zaciśniętymi pośladami człapać ile sił by zdążyć
przed katastrofą.
Do cywilizacji jeszcze daleko... |
Fantastyczne formy i kształty dla pareidolików. Patrząc jedynie przez kilka sekund widzę twarz dziadka z bajki Odlot :P |
Z Mont Maudit 4465 m n.p.m. Uśmiech tylko na potrzeby tego zdjęcia... |
Okazało
się, że podczas tych trzech dni akcji w górach, największym moim
sukcesem nie było zdobycie Dachu Europy, a uchronienie się przed narobieniem w gacie. Dotarłam do głównego wejścia schroniska.
Ściągnęłam raki oraz uprząż z całym szpejem. Zostawiłam to
wszystko i wpadłam prosto do jednej z kabin. Od kataklizmu dzieliły
mnie dosłownie mikrosekundy. Zdążyłam. Przeczyściło mnie
tak, jakbym się poddała hydrokolonoterapii. Aktywność w nocy,
znikomy podaż płynów i jedzenia od kilkunastu godzin, pulsujący ból głowy, to wszystko spowodowało że czułam się jakbym dostała
w głowę obuchem. I o ile drobna nalepka z informacją w języku w
którym byłabym w stanie zrozumieć, zostałaby zauważona w porę
to nie zatkałabym kibla papierem. A że we Francji umieją mówić
tylko po francusku, to wyszło jak wyszło. Wylazłam ze
schroniskowego WC'eka w jeszcze większym stresie. Ubrałam na siebie
ponownie cały szpej, sugerując tym gestem że jednak nie zostajemy
w Gouterze na ciepły posiłek tylko schodzimy już bez robienia
przerw bezpośrednio do "bazy". Droga pomiędzy
schroniskami, za dnia była już bardziej czytelna i po prostu mniej
męcząca. Wydeptana ścieżka sama prowadziła w dół. Od namiotu i
w miarę bezpiecznego już terenu oddzielał nas jeszcze Kuluar
Śmierci. Przekroczyliśmy go po raz czwarty i jak wspólnie
ustaliliśmy ostatni raz. Raczej więcej się na tej drodze nie
będziemy chcieli pojawiać.
Śnieżne cielsko Mont Blanc. Widok na grań Bosses oraz schron Vallot. |
Zbliżamy się do pułapu chmur. |
Pogoda nam bardzo dopisała. Było praktycznie bezwietrznie! |
Wiszące nad przepaścią nowe schronisko Gouter, za nim widoczne stare schronisko. |
Barierki przy schronisku Gouter 3815m n.p.m |
Nie
zaszliśmy do namiotu, tylko od razu udaliśmy się do schroniska
Tete Rousse. Menu jakie widniało przy barze było w całości w
języku francuskim. Jedyną pozycję jaką zrozumieliśmy było
spaghetti. Nafutrować się makaronem po takiej akcji to zagranie
obowiązkowe. Zajęłam stolik, a Damian poszedł zamawiać. Gdy
tak chwilę na niego czekałam, zorientowałam się, że przestała
mnie boleć głowa. Jak ręką odjął! Po kilku minutach dosiadł
się Damian i przekazał mi, jak się sprawy jedzeniowe maja.
Spaghetti już nie było. Obsługa (w młodym wieku!) nie potrafiła
po angielsku przetłumaczyć innych dań znajdujących się w menu. W
końcu dziewczyna przy barze zaproponowała danie dnia, mówiąc
oczywiście jego nazwę tylko po francusku. Skonsternowany Damian
stał przy barze nie wiedząc jaką podjąć decyzję. W końcu
zaangażowała się jakaś trzecia osoba z obsługi, rzucając z
zaplecza kuchennego hasło "pasta with chicken". Na te
słowa Damian zaprezentował szeroki uśmiech i pokazał dwa palce w
geście, że chce zamówić taką ilość. Czekaliśmy na zamówienie,
wizualizując sobie w głowach talerze z porcjami o jakich
marzyliśmy, chociaż co ciekawe nie czuliśmy wilczego głodu, bo
żołądki skurczyły się nam do wielkości orzeszka włoskiego. Po
10 minutach młody Francuz zaprezentował nam danie dnia. Faktycznie
był makaron i kurczak, ale w zupełnie niespodziewanym dla nas
wydaniu, na domiar tego typowo francuskim. Musimy przyznać, że była
to ciekawa przygoda kulinarna.
Wróciliśmy
do namiotu z wielkim uczuciem ulgi, że jutro czeka nas już tylko
zejście do Nid'dAgile, gdzie będziemy łapać tramwaj. Zejście,
patrząc w wymiarze całej drogi na Mont Blanc, lajtowej. Gdy
umościliśmy się w namiocie, Damian zaprezentował swoje oko, które
zatarł kremem przeciwsłonecznym. Było całe czerwone i mętne. Przez noc skleiło się jeszcze wydzieliną.
czwartek, 6 września 2018
Rano
szybko się spakowaliśmy i zwinęliśmy namiot. W strugach deszczu
dotarliśmy do najwyżej położonej stacji tramwaju. Wysiedliśmy na
wysokości kolejki gondolowej Bellevue, którą później zjechaliśmy
do Les Houches. Następnie dwoma autobusami miejskimi zameldowaliśmy się w Argentiere. Zanim jeszcze przekroczyliśmy "bramę"
campingu, zażyczyłam sobie zrobienie fotki z Isabellą w nagrodę
za zdobycie Mont Blanc.
Podczas zejścia z widokiem na tęczę. Później nad "nasze" niebo przywlekła się deszczowa chmura. |
Z Isabellką, pierwszą kobietą, która zdobyła Mont Blanc zimą. |
Stan
oka zamiast się polepszać, tylko się pogarszał. Nie
przypuszczałabym, że zatarcie kremem spowoduje aż tak ciężki
stan. Gdy dyskomfort spowodowany niewidzeniem na nie osiągnął poziom maksymalny,
zgarnęłam opieprz, że kupiłam za dobry krem na słońce. Ach ci
mężczyźni...
⸙⸙⸙⸙⸙⸙⸙⸙⸙⸙⸙⸙⸙⸙⸙⸙⸙⸙⸙⸙⸙⸙⸙⸙⸙⸙⸙⸙⸙⸙⸙⸙⸙⸙⸙⸙⸙
Po
udanej akcji górskiej i posiadaniu Mont Blanc "w kieszeni"
zaszyliśmy się na campingu na kilka dni. Lizaliśmy rany. Damian
leczył oko francuskimi specyfikami zakupionymi w aptece, a ja
leczyłam mocne przeziębienie z dodatkiem zielonych smarków.
Niedoleczone choróbsko, które przywiózł Damian jeszcze z Polski
przeszło na mnie. Gdy adrenalina już opadła, osłabiony organizm
przyjął do siebie z otwartymi ramionami wszelkie bakteryjki.
Biała
Damo! Dzięki za lekcję górskiego i nizinnego życia. Podsumowując wszystkie te wydarzenia z dziesięciu lat chodzenia po górach, uwieńczonych zdobyciem najwyższej góry Alp była to
nieoceniona podróż w głąb siebie.
⸙⸙⸙⸙⸙⸙⸙⸙⸙⸙⸙⸙⸙⸙⸙⸙⸙⸙⸙⸙⸙⸙⸙⸙⸙⸙⸙⸙⸙⸙⸙⸙⸙⸙⸙⸙⸙
A
na koniec jeszcze, kto dotrwał do napisów końcowych...
Zdjęcie, które spokojnie zastąpiłoby wypisane tysiąc słów w tej relacji...
... oraz filmik.
Gratulacje !
OdpowiedzUsuńOstatnie zdjęcie the best :D
Dzięki! :)
UsuńBrawo! Fajnie, że tym razem się wam udało :) A zdjęcie ze świecącymi czołówkami na podejściu wygląda świetnie :D
OdpowiedzUsuńTo moje ulubione zdjęcie :)
UsuńNo i gratuluję :)Blanc to Blanc!
OdpowiedzUsuńOtóż to! :D
UsuńSkadi - raz jeszcze, ogromne gratulacje z wejścia. A relacja czytała się sama :). Blanc to nie moje progi (nigdy nie mów nidgy ;)), ale przeniosłaś mnie wirtualnie do Alp...
OdpowiedzUsuńTeż kiedyś uważałam, że Blanc to nie moje progi. :)
UsuńGratulacje!
OdpowiedzUsuńNo, jestem pod wrażeniem. Tak Waszego wyczynu, jak i wspaniałych zdjęć ilustrujących tego posta. Mam nadzieję, że to tylko przystanek do jeszcze ambitniejszych planów.
Pozdrawiam.
Dzięki! Plany górskie się mnożą. Zobaczymy co życie przyniesie. :)
UsuńWpadłam na Twój blog zupełnie przypadkowo, ale rozkochał mnie w sobie bez reszty :) Cudowne zdjęcia, rewelacyjne relacje no i góry, góry, góry! Siedziałam na nim kilka godzin i już wiem, że w tym roku muszę odwiedzić Małą Fatrę, w której totalnie się zakochałam. Bardzo Ci dziękuję za każdy wpis :)
OdpowiedzUsuńi oczywiście gratulacje, cudownie, że tym razem udało się zdobyć Mount Blanc :)
Dzięki za pozostawienie śladu w postaci komentarza i zawartych w nim tak wielu miłych słów!!! Taki pozytywny odzew od Czytelników/Zaglądaczy wiele dla mnie znaczy. Pozdrawiam serdecznie!
UsuńBrawo Skadi, wiedziałem że nie odpuścisz! Gratki, ja też za parę lat będę chciał spróbować z Blankiem - zobaczymy jak wyjdzie na razie czas na Tubkal ;)
OdpowiedzUsuńDzięki! Wiedziałam, że trzymasz za mnie kciuki! :D Jak będziesz się wybierać na MB i będziesz mieć jakieś pytania to śmiało pisz!
UsuńDobrze, że daliście radę w 2018. Wygląda na to, że w tym roku na Mont Blanc przymusowa hydrokolonoterapia może odbywać się tylko w obecności licencjonowanego przewodnika :)
OdpowiedzUsuńPodczas gdy lizaliśmy rany na campingu w Argentiere, znalazłam w necie na portalu Chamonix newsa, że chcą od 2019 ograniczyć dzienną ilość wejść na Blanca (podejrzewam, że chodzi tu głównie o drogę przez Kuluar). Trzeba wykazać się rezerwacją noclegu w jednym ze schronisk. Na podstawie takiej rezerwacji otrzymuje się pozwolenie wejścia na szczyt. Czy faktycznie to wejdzie? Życie pokaże.
UsuńNo po Damianie widac jak się czuł. Ja tak miałem tego lata na Kazbeku. Kiedy przeglądam zdjęcia widzę u siebie szarą , dosłownie szarą twarz bez uśmiechu i jakiegokolwiek wyrazu. Skadi to co Gruzja następna?:)
OdpowiedzUsuńNie potwierdzam, nie zaprzeczam :D
UsuńHej :) w tym roku wybieram sie na MB :) jestem w trakcie kompletowania wszystkiego. Mogłabyś uchylić rąbka tajemnicy co do tego jaki śpiwór miałaś na tą wyprawę? :) Anna
OdpowiedzUsuńJak jesteś na etapie kompletowania wszystkiego to masz jeszcze szansę ustrzec się przed niewypałem zakupowym i naprawdę kupić taki sprzęt, który będzie bardzo uniwersalny a jednocześnie będziesz mogła na pewnych rzeczach ugrać trochę gramów co ma ogromne znaczenie potem na górskich wyjazdach, kiedy okazuje się ile rzeczy trzeba zabrać a plecak pęka już w szwach. Jeżeli chodzi o śpiwór, to w naszej szafie obecnie mamy trzy śpiwory puchowe, które mają być dla dwóch osób w użyciu całorocznym. Mamy dwa śpiwory cumulus lite line 300 oraz jeden cumulus mysterious traveler 700. W okresie wiosna-lato, czasem wczesna jesień to używamy lite line'ów jeżeli szykują się warunki zimowe bądź po prostu poniżej 0 np właśnie w "bazie" pod MB w okresie lata to jedna osoba śpi w travelerze a druga w dwóch lite line'ach. Zazwyczaj w dwóch śpiworach śpię ja bo jestem mniejsza. W takiej konfiguracji spałam właśnie "na MB". Nie jest to mega komfortowe rozwiązanie, ale mi to nie przeszkadza. Ilość puchu jest podobna jak również waga w stosunku do travelera. To akurat takie nasze rozwiązanie, bo górski sprzęt mamy wspólny a czasem wyjeżdżamy w pojedynkę. Jeżeli nie masz z kim dzielić sprzętu i tylko przygotowujesz się do MB z zamysłem o innych podobnych górach lub po prostu żeby mieć sprzęt nawet na jakiś trekking czy coś to kupiłabym śpiwór puchowy ważący max 1 kg z temperaturą komfortu w okolicach 0 stopni. A na specjalne okazje typu właśnie MB wspomogłabym się wkładką termiczną do śpiwora. Nie jest to duży koszt w stosunku do ceny za śpiwór puchowy a podobno naprawdę dociepla śpiwór. Jeżeli to ma być śpiwór specjalnie kupiony na MB to wybrałabym taki z komfortem około -5. Oczywiście z większym komfortem (cieplejszy) też by się nadał, wszak temperatury latem w nocy w wysokich górach bywają różne, ale wtedy musisz się liczyć z większym ciężarem i większym gabarytem. Pytanie czy warto i czy jest to aż tak potrzebne? Jeżeli miałabyś jeszcze jakieś pytania odnośnie innego sprzętu i nie tylko to śmiało pisz. Pozdrawiam!
UsuńJustynka, dla Ciebie i Twojego Partnera wielki gratulacja za "Dach Europy" - wyżej się na da wejść. Jesteśmy pod wrażeniem tak wydawało by się łatwego wejścia. Teraz to już Kazbek lub Elbrus, boję się już myśleć gdzie Was jeszcze poniesie. Życzymy Wam wiele radości w łazikowaniu po górach, może jeszcze gdzieś razem powędrujemy lub nasze ścieżki się skrzyżują. Pozdrawiamy.
OdpowiedzUsuńBardzo dziękujemy za miłe słowo. Mamy w planach góry wysokie, wyższe niż Mont Blanc, ale nie tylko. Po Niżnych Tatrach wzięło mnie na trekkingi długodystansowe. Przymierzam się do jednego w tym roku, mam nadzieję, że Was zainspiruję i ruszycie za moim śladem. Uściski dla Was i głaski dla Funi :*
UsuńZdjęcia cudowne naprawdę czarną. Gratuluję. To nie lada wyzwanie taki szczyt. Mój tata też był na Mont Blanc. Zazdroszczę odwagii.
OdpowiedzUsuńTo lata spędzone na górskich szlakach i zbieranie gramów doświadczenia jak i umacnianie tej odwagi o której piszesz. :)
UsuńPrzygody widzę były, ale wszystko się udało, więc gratulacje za udane wejście :) Spotkanie z Ukraińcami na grani mało przyjemne...
OdpowiedzUsuńZdjęcie szczytowe, to w tle macie prawdziwych mistrzów drugiego planu :D Nic tylko na ścianie powiesić ;) Nie tylko Ciebie natura ciśnie w takich okolicznościach przyrody.
Tak, mistrzowie drugiego planu... dojrzałam ich dopiero jak zdjęcia na kompie przeglądałam :D
UsuńTe "kozice" o ile mi wiadomo (ręki uciąć sobie nie dam) to koziorożce alpejskie (a mają krótkie rogi bo to samice).
OdpowiedzUsuńGratuluje. Super relacja. Pamiętam ten moment, kiedy moje łzy szczęścia również tam wypłynęły :)
OdpowiedzUsuńGratuluje i mam pytanie mam 12 lat i byłem ostatnio na wildspitze i czy dał bym radę wyjść na mont blanc tak jakoś technicznie jest ciężko?
OdpowiedzUsuńCześć! O ile wchodząc na przykład na Grossglocknera widziałam osoby w Twoim wieku (z dorosłymi oczywiście), to na Mont Blanc akurat nikogo nie było. Jednak w mediach widzę, że i 12 latkom zdarza się wchodzić na Mont Blanc, a nawet zjechać na nartach :-) Góra nie jest technicznie trudniejsza od Wildspitze. Jest trochę inna (dłuższy odcinek podejścia po kruchym piargu pomiędzy schroniskami Tete Rousse i Gouter - tego na Wildspitze nie było). Myślę, że jest to wykonalne, zwłaszcza z dwoma noclegami po drodze (Tete Rousse i Gouter). Pamiętaj jednak, że tutaj duże znaczenie ma zrobienie aklimatyzacji i warto zrobić ją na innej górze niż Mont Blanc. A poza tym, gratuluję szybkiego startu w wysokie góry - naprawdę podziwiam!
UsuńPo latach znowu trafiłem na ten wpis, który bardzo mi pomógł 4.08.2022 zdobyć Mont Blanc. Na szczycie prawie wybuchłem ze szczęścia... ten moment gdy na gani Boses idę i myślę - czy to już prawie szczyt .... magic magic magic.
OdpowiedzUsuńOh! Dziękuję, że podzieliłeś się informacją, że pomógł Ci ten wpis! O tak, emocje na Grani Boses są równie wysokie jak sam Mont Blanc!
Usuń